I znowu o tej Islandii… Ale tym razem nieco ciekawiej, bo teraz zacznę opisywać moje przygody na północy, które wspominam najlepiej ze wszystkich. Totalny survival, autostop, ciągnięcie na oparach pieniężnych, żywienie się daktylami i suchym chlebem, samotne noce w namiocie, chodzenie po lawie, podróż do wnętrza wyspy i wiele innych… Dzisiaj opiszę tylko dwa dni, ale uważam, że to i tak wystarczająco. A poniżej znajdziecie poprzednie części mojego pamiętnika:
- dziennik z Islandii – dzień 1- 3 – Reykjavik
- dziennik z Islandii – dzień 4 – 7 – moje pierwsze autostopowanie
- dziennik z Islandii – dzień 8 i 9 – wolontariat w Töfrastaðir
- dziennik z Islandii – dzień 10 – 13 – czerwoną skodą przez Islandię
- dziennik z Islandii – dzień 14 – 22 – wolontariat u wikingów
Wyjeżdżając z Þingeyri, wiedziałam, że przygody znów na mnie czekają. Wypoczęta i ubezpieczona w parę przewodników, ruszyłam na podbój północnej Islandii. Początkowo Jón podwiózł mnie do Ísafjörður, gdzie poszliśmy razem na kawę i ciastko, a później zawiózł do Bolungarvík , gdzie odwiedziliśmy Natural History Museum i mały ogródek z roślinami leczniczymi i magicznymi. Jako, że w muzeum pracowali znajomi Jóna, weszłam tam za darmo. Zaprowadzono mnie też na zaplecze, gdzie mogłam zobaczyć uratowaną fokę, a także małą norkę. A na koniec oprowadzono mnie po ogródku wyjaśniając, do czego były używane poszczególne rośliny.
Z Jónem rozstaliśmy się jakoś po południu i dalej ruszyłam sama na zachód. Moim celem było dotrzeć do Muzeum Magii i Czarodziejstwa w Hólmavík. I po raz kolejny jechałam kilkaset kilometrów przez te cudowne fiordy. Na początku złapałam na stopa samochód, w którym jechały dwie starsze kobiety wraz z psem. Jedna z nich pochodziła z USA, 25 lat temu przyjechała na Islandię i od razu zakochała się w tym kraju. Potem wracała co roku, aż w końcu 10 lat później zamieszkała tam na stałe. Kobiety zawiozły mnie pod Arctic Fox Center w Súðavíku, gdzie na stopa też nie musiałam długo czekać, bo tylko kilka minut i zabrał mnie młody Islandczyk pracujący jako adwokat w Reykjaviku. Uprzedził mnie, że jedzie tylko do następnego fiordu (Seyðisfjörður), jednak że było mi to po drodze, to zabrałam się razem z nim. Okazało się, że jego rodzina ma tam mały domek rybacki tuż nad wodą, gdzie czasami przyjeżdżają na wakacje. Zaprosił mnie na kawę i ciasto i spędziłam z nim około godziny rozmawiając na przeróżne tematy. Potem postanowiłam dalej polować na jakiś transport do Hólmavíku.
Kiedy wyszłam z powrotem na drogę i przeszłam kawałek, okazało się, że złapanie stopa na takim odludziu wcale nie jest proste. Czekałam długo, bo aż 40 minut, a przejechały może cztery samochody. Właściwie to moje miejsce nie było zbyt dobrze przemyślane jak na łapanie stopa. Znajdowało się ono na małej górce, na zakręcie… Miało jednak swoje plusy, bo widziałam nadjeżdżające samochody w oddali 5 km, mogłam się więc przygotować i ładnie uśmiechnąć. W międzyczasie też ułożyłam swój stos kamieni na szczęście.
Po dość długim oczekiwaniu zabrała mnie bardzo miła para Islandczyków, którzy mieli dziwny zwyczaj mówiąc „bingo” podczas przejeżdżania przez kraty na drodze. Jak się później okazało, jest to tamtejsza gra, w której osoby jadące w samochodzie prześcigują się w krzyczeniu „bingo”. Kto się zagapi przegrywa i stawia piwo.
W końcu dotarłam do miejscowości Hólmavík, jednak było już po 19 i właściciele zamykali właśnie muzeum. Porozmawiałam z nimi przez chwilę, pozwolili mi wejść do środka i spędzić tam tak dużo czasu, ile potrzebuję, bo oni i tak będą siedzieć na zewnątrz i jeść pizzę. Muzeum okazało się być całkiem ciekawe, zawierało opisy przeróżnych klątw i zaklęć, a także była przedstawiona historia kilkunastu czarodziejów spalonych na stosie w XVII wieku. Więcej o wystawie możecie przeczytać na ich stronie internetowej. Przejście całego muzeum zajęło mi około godzinę. Kiedy wyszłam na zewnątrz, znowu zaczęłam rozmowę z właścicielami. Jakoś chwilę potem zaczęło padać, a oni po tym jak usłyszeli, że mam zamiar spać w namiocie, zaproponowali mi zostanie na noc w muzeum. Rozumiecie?!? Noc w muzeum! I to nie byle jakim, a muzeum czarodziejstwa! Właściciel został ze mną jeszcze przez chwilę w środku, opowiadał o ogrodnictwie i o tym jak ważne są dla niego warzywa, które hodował w szklarni znajdującej się obok muzeum, a także wspominał coś o swojej wizycie w Polsce i jak był zawiedziony, że wszystkie filmy w telewizji mamy z dubbingiem. Pozwolił mi do woli korzystać z internetu i książek, które znajdowały się na półkach, a potem zostawił mnie samą w tym przedziwnym miejscu. Powiem szczerze, że trochę się bałam spać sama w muzeum, zwłaszcza że w pokoju obok znajdował się trup wychodzący z podłogi. Jednak po paru rozmowach na skajpie byłam tak zmęczona, że z łatwością zasnęłam.
Rankiem przeczekałam złą pogodę, ładnie pożegnałam się z właścicielami i ruszyłam przed siebie. Moim planem było dostanie się gdzieś w okolicę Akureyri. Jednak z tym planem to różnie bywało, bo najczęściej ludzie, których spotykałam, kierowali mnie do ciekawych miejsc. Kiedy wyszłam na wylotówkę, spotkałam tam inną autostopowiczkę z Francji. Ona wracała do Reykjaviku, a ja planowałam się dostać do drogi numer jeden. Po około 10 minutach zatrzymała się blondynka, która podwiozła nas jakieś 150 km, w okolicę Bifröstu. Koło 13:00 stałam już na jedynce, śpiewając do siebie różne piosenki.
Po około 25 minutach zatrzymał się samochód z dwoma autostopowiczkami, które akurat wysiadały. Kierowca, który je podwoził, jechał w stronę Akureyri, więc zgodził się mnie zabrać. Przejechałam z nim blisko 200 km, aż do Varmahlíð. Jechał na ryby i okazał się dobrym towarzyszem do rozmowy na 100 km. Potem jakoś zamilkliśmy. Opowiadał o tym, że pracuje w Reykjaviku jako przewodnik wycieczek autobusowych i jeepowych, a w przeszłości dużo podróżował. Jak już wysadził mnie w tej małej miejscowości, to udałam się na stację benzynową, jeszcze raz zobaczyłam co można robić w okolicy, jednak nic szczególnego nie znalazłam i udałam się na drogę w kierunku stolicy północy. Było już po 17, kiedy zabrał mnie kolejny samochód. Z kierowcą wymieniłam dosłownie dwa zdania, bo raczej nie mówił po angielsku. Przez całą drogę przysypiałam i gdy tylko wysadził mnie w mieście, postanowiłam kupić jakieś napoje energetyczne w Bonusie.
I wtedy złapało mnie przedziwne uczucie bezsilności – znalazłam się nie wiadomo gdzie, bardzo daleko, w mieście którego nie znałam, a na dodatek robiło się coraz później. Postanowiłam jednak nie poddać się złym myślom i znalazłam drogę do centrum, potem informację turystyczną, a także mapę, jak dotrzeć do tamtejszego ogrodu botanicznego. Akureyri bardzo mi się spodobało i żałuję, że spędziłam tam tak mało czasu. Powinnam więc tam kiedyś wrócić – na dłużej.
Jako, że po 20 było nadal bardzo widno, nie miałam przeszkód, żeby dalej próbować łapać stopa. Dzięki bogu, że miasta na Islandii są takie małe i przejście z ogrodu na wylotówkę nie zajęło mi więcej niż 30 minut. Moim kolejnym punktem widokowym miał stać się Goðafoss – wodospad bogów. Szczerze mówiąc to właśnie pod wpływem zdjęć tego wodospadu, tak bardzo chciałam polecieć na Islandię. Jednak jak już dotarłam do tego miejsca, to się trochę rozczarowałam, bo ten wodospad wcale nie był taki imponujący. A może po prostu było już późno i byłam zmęczona…
I znowu padło odwieczne pytanie, gdzie to rozbiję ten namiot. Goðafoss okazał się być na totalnym pustkowiu, bez żadnych drzew wokoło. Nie było więc dobrego miejsca na nocleg. Postanowiłam ruszyć dalej i szukać szczęścia w łapaniu stopa (mimo, że było już po 22 i prawie zerowy ruch). Powiedziałam sobie, że 5 samochodów mnie minie i idę rozbijać namiot. Na szczęście zatrzymał mi się pierwszy z nich i para Islandczyków postanowiła podwieźć mnie do Laugar, małej wioski gdzie znajdował się camping i basen. Jednak nie bardzo opłacało mi się zapłacić 1400 ISK za nocleg, więc ruszyłam nieco dalej i znalazłam najlepsze miejsce na rozbicie namiotu – małą polanę otoczoną pagórkami i drzewami. I tam już zostałam. A że noc była piękna, to siedziałam i pisałam mój dziennik, a potem planowałam następny dzień (który i tak nie wyszedł tak jak go zaplanowałam, ale to standard).
A poniższe zdjęcie zostało zrobione po północy.
W kolejnym wpisie opowiem o oglądaniu waleni, tajemniczych wodach termalnych i wyprawie na odludzie. Do przeczytania!