W dzisiejszym wpisie przedstawię Wam najbardziej turystyczną część Islandii (zaraz po Golden Circle). W sumie to nic dziwnego, że aż tylu ludzi przyjeżdża tam każdego roku. Zdjęcia mówią same za siebie. Zapraszam do podróży w okolice jeziora Mývatn.
A jeżeli chcecie zapoznać się z moją islandzką przygodą od początku, zachęcam do przeczytania poprzednich wpisów…
- dziennik z Islandii – dzień 1- 3 – Reykjavik
- dziennik z Islandii – dzień 4 – 7 – moje pierwsze autostopowanie
- dziennik z Islandii – dzień 8 i 9 – wolontariat w Töfrastaðir
- dziennik z Islandii – dzień 10 – 13 – czerwoną skodą przez Islandię
- dziennik z Islandii – dzień 14 – 22 – wolontariat u wikingów
- dziennik z Islandii – dzień 23 i 24 – autostopem po północy
W ostatnim poście opisałam, jak to bardzo się zawiodłam widokiem pewnego wodospadu, oraz jak znalazłam całkiem urocze miejsce na rozbicie namiotu. Jak to miałam w zwyczaju podczas tamtej podróży, nigdzie się nie spieszyłam, dlatego też następnego dnia wstałam późno i późno skończyłam swój dzień… Obudzona ciszą panująca dookoła udałam się w stronę basenu, gdzie miałam nadzieję, że spędzę godzinę, czy dwie. Jednak ku mojemu nieszczęściu, basen był nieczynny, więc nie pozostało mi nic innego, jak łapać stopa dalej na wschód – w kierunku Mývatn.
Jak zwykle wystarczyło tylko jedno machnięcie, żeby zatrzymał się samochód, a w środku starsza islandzka para wracająca do swojego domu na wschodzie. Podwieźli mnie do centrum miasteczka Reykjahlíð, położonego zaraz przy sławnym jeziorze. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy, to masa turystów. Druga rzecz, którą się zajęłam, to szukanie basenu. Kiedy dotarłam na miejsce, okazało się, że pracuje tam Czeszka Żaneta wraz ze swoim chłopakiem. Rozmawialiśmy sporo, potem wskoczyłam na godzinkę do basenu, a kiedy wyszłam dostałam parę wskazówek na temat atrakcji w okolicy. Postanowiłam udać się na wędrówkę do krateru Hverfjall, a po drodze chciałam jeszcze zahaczyć o Grjótagje – grotę z ciepłą wodą. Swój plecak zostawiłam pod opieką Czeszki i pierwszy raz mogłam wyruszyć na lekką przechadzkę w towarzystwie tylko i wyłącznie mojego aparatu.
Droga na krater była płaska i przyjemna. Czasami przechodziło się przez zielone gąszcze i lawę porośniętą mchem, aby zaraz potem wyjść na czarną ścieżkę z pyłu wulkanicznego z zupełnie odmiennym krajobrazem.
Jak już wcześniej wspomniałam, po drodze zahaczyłam o Grjótagję – grotę, która zionęła gorącem. Na pobliskich znakach mogłam przeczytać, że kąpanie tam jest surowo wzbronione, jednak (jak się później okazało), nie wszyscy stosowali się do tych zaleceń…
Samo wejście na krater było męczące. Bo wysoko i człowiek bez kondycji…
za to jakie cudne widoki czekały na górze!
Z powrotem na basenie byłam około 20. Szybko pożegnałam się ze wszystkimi pracownikami i bez konkretnego planu ruszyłam dalej. Kiedy doszłam do głównej drogi, spotkałam dwóch Francuzów średnio mówiących po angielsku, a zaraz potem przyłączył się taki jeden Maciek. I to z Maćkiem postanowiłam iść dalej, żeby znaleźć miejsce na namioty. Coś nam jednak nie wyszło po drodze i rozdzieliliśmy się pod Grjótagją.
Dosyć zdezorientowana i bez żadnego planu na nocleg postanowiłam poszukać rady u ludzi spacerujących wokoło. Na początku chciałam wejść do groty, żeby potaplać nogi czy coś, jednak z samochodu zaparkowanego obok wyskoczyła kobieta, krzycząc, że to „private” i tam się ktoś kąpie. No to odwróciłam się i podeszłam do jedynych ludzi w pobliżu (oprócz krzyczącej pani i ktosia w grocie). I znowu moje głupie szczęście się odezwało, bo panowie powiedzieli, że widzieli gdzieś rozbity namiot, że mnie tam podwiozą, żebym się dołączyła. Kiedy wysiadałam postanowili podzielić się także informacją o sekretnej jaskini z ciepłą wodą, o której wiedzą tylko nieliczni. Narysowali mi mapę na ziemi i pozostawili z wyborem albo jechania do miasta z nimi, albo udania się do groty. Oczywiście wybrałam tę drugą opcję, bo zabrzmiało to jak niezwykła przygoda z mapą do ukrytego skarbu. Jednak przeliczyłam swoje możliwości i zamiast znaleźć miejsce, błąkałam się godzinę po polu lawy, w zabronionym miejscu, w nocy, już prawie gotowa tam umrzeć. Załamana tym, że nie udało mi się znaleźć magicznego miejsca, powoli wracałam w stronę rozbitego namiotu, kiedy jednak… znalazłam zagubioną drogę!
I trafiłam do najmagiczniejszego miejsca ever! Jaskini z wodą ciepłą niczym w jacuzzi, sama, w środku nocy, pływałam nago w krystalicznie czystej wodzie. Niczym w filmie. Magia. Dosłownie. I to tylko dlatego, że poprowadzili mnie tam lokalni. Żadne biura podróży nie zapewnią takich wrażeń… ŻADNE!
Kiedy po cudownej i odświeżającej kąpieli wróciłam do rozbitego przez kogoś namiotu, spotkałam tam krzątających się Brytyjczyków. Po krótkiej rozmowie okazało się, że ktoś zostawił im kartkę na namiocie, że są tu niemile widziani. Stwierdziłam, że i ja również, więc zapytałam czy mogę z nimi się udać dalej, żeby w spokoju rozbić namiot. Przejechaliśmy razem kilka kilometrów, aż oni znaleźli miejsce na postój (bo mogli spać w swoim camperze), a ja rozbiłam namiot po drugiej stronie drogi…
Postanowiłam nieco skrócić ten wpis i zamiast dwóch dni, opisać tylko jeden. Bo i tak dużo tego wszystkiego wyszło. A i jestem już trochę zmęczona. Dajcie proszę znać w komentarzach, jaka długość wpisów najbardziej Wam odpowiada i czy czasem nie rezygnujecie z czytania, kiedy post jest za długi… A ja na koniec powiem tylko tyle, że okolice jeziora Mývatn są piękne i różnorodne krajobrazowo, jednak turyści i wszechobecna komercjalizacja skutecznie mnie zniechęciły do spędzenia tam jeszcze jednego dnia. Więc w następnej kolejności będzie o odbiciu na północ w celu oglądania olbrzymich wielorybów i na południe – do niezamieszkałego centrum wyspy.
Do przeczytania,
Pingback: La Isla Islandia II - niesmigielska.com | fotografia, podróże i niewybredne żarty()