Opisywanie mojej przygody skończyłam na wyjeździe z Londynu. Teraz przyszła pora na pierwszą noc i dzień w Paryżu! Postaram się jak najdokładniej zrekonstruować wydarzenia, więc nie miejcie mi za złe, jak się trochę rozpiszę. W końcu taka moja rola, aby przybliżyć wam część mojego życia i zainspirować do spełniania marzeń (bo moim właśnie było przełamanie się i wyruszenie na pierwszą samotną podróż do Paryża!). Jak czytanie was odstrasza, pooglądajcie chociaż obrazki :>
***
Kiedy wsiadłam do mojego busa o godzinie 21:30 na Victoria Coach Station byłam święcie przekonana, że będę siedziała przy oknie i nikt mi nie przeszkodzi spać spokojnie. W końcu takie było założenie – jadę w nocy po to, aby mieć cały następny dzień na zwiedzanie Paryża. Jak bardzo się myliłam! Nie siedziałam koło okna. Siedziałam koło dziewczyny, która siedziała koło okna. Przez pierwszą część drogi nie zamieniłam z nią nawet najmniejszego uśmiechu. Dwa siedzenia za mną był kibel, a przychodzący ludzie co jakiś czas potrącali mnie zmierzając w jego kierunku. Koło kibla siedziało czterech głośnych Anglików, którzy wyjazd ten traktowali jak wycieczkę szkolną. Wszystko fajnie, ale spać chciałam! Na dodatek okazało się, że będziemy płynąć promem (!), a nie jak zakładałam EuroTunelem. O północy dojechaliśmy do Dover, a pan busista z polskim akcentem (zagadka w sumie nie wyjaśniona) zapowiedział, że mamy 50 minut do wejścia na pokład i prosił, żebyśmy się oczywiście nie rozchodzili. Nie miałam zamiaru wychodzić, tylko rozłożyłam się jeszcze wygodniej na fotelu…
Wjeżdżamy na prom, wychodzimy i wspinamy się po schodach. Właściwie to z jednego powodu byłam wdzięczna za ten rejs – mogłam podładować telefon. Jednak znalezienie wolnego miejsca z gniazdkiem graniczyło z cudem. Na takim promie jest dużo miejsca, są kawiarnie, restauracja, ludzie śpiący, ludzie leżący, ludzie w kolejce do łazienki czekający – pełny serwis. Byłam lekko zdezorientowana, tak samo jak moja współtowarzyszka siedzenia. Postanowiłyśmy wspólnymi siłami poszukać wolnego miejsca z kontaktem i w końcu nam się udało. Prom ruszył. Zawsze żyłam w przekonaniu, że kocham wszystko związane z wodą i nie wiedziałam, że mogę odczuwać znaczny dyskomfort związany z tym rejsem (tak zwaną chorobę morską). Przeżyłam, ale to co działo się w moim organizmie nie ma swojego odzwierciedlenia w słowach. Przepłynięcie kanału zajęło mniej więcej 1,5 godziny. W tym czasie udało mi się porozmawiać trochę z towarzyszką z siedzenia – Włoszką studiującą w Paryżu, podładować telefon do 80% i nawet trochę przespać na stoliku.
Kiedy z powrotem wróciliśmy do busa byłam tak zaspana i zmęczona, że nic mi już nie przeszkadzało i chyba spałam aż do samego Paryża. Do miasta zakochańców dojechaliśmy około 8:30 lokalnego czasu. To śmieszne, bo podczas tej podróży straciłam jakby godzinę z życia. Wysiadłam i pomaszerowałam razem z Włoszką, która chwilę potem zniknęła w czeluściach (jeszcze) tak strasznego metra. Zostałam sama.
Nie powiem, żebym czuła się wtedy super komfortowo. Byłam niewyspana, zagubiona i trochę jeszcze niedowierzająca w całą tę przygodę. Jedynym o czym marzyłam była kawa w jakiejś przytulnej kawiarence, która w mojej wyobraźni była nierozłączna z Paryżem. Przeszłam jakąś drogę wzdłuż i zawróciłam. Zobaczyłam jakichś młodych ludzi jedzących za oszkloną ścianą i chwilę potem byłam w środku. Stałam z walizkami, jak te wszystkie sierotki w powieściach z XIX wieku. Stojący przy barze kelner spojrzał na mnie z góry na dół, po czym powiedział coś, czego nie zrozumiałam. Powiedziałam bardzo brytyjskie pardon (które brzmi zupełnie inaczej niż to francuskie, powiedziałabym bardziej niegrzecznie). On tylko zarzucił mi groźnym wzrokiem i dokładnie wymówił pretensjonalne „Bonjour”. Zamówiłam kawę i usiadłam przy stoliku. Kawiarnia nie była ani przytulna, ani taka o jakiej marzyłam, czułam się ciągle obserwowana przez creepy kelnera, więc po 10 minutach dostałam rachunek. CZTERY I PÓŁ EURO. Za kawę. Byłam zszokowana, zwłaszcza że na tablicy widniały dwie ceny za tę samą kawę. Okazuję się, że we Francji jeżeli chcemy wypić kawę na stojąco przy barze płacimy dużo mniej. Zanim wyszłam zorientowałam się, gdzie jestem i że mam całkiem niedaleko do Łuku Triumfalnego, więc postanowiłam się tam wybrać.
Droga raczej nie była skomplikowana – cały czas prosto, ale parę razy się pogubiłam wchodząc w złe uliczki. W końcu dotarłam, a przede mną zobaczyłam cel mojej trasy – Łuk Triumfalny!
Zanim jednak do niego się dostałam, stanęłam przed budką przystankową, na której z tyłu była umieszczona mapa. Super rozwiązanie dla zagubionego turysty, bo te przystanki można spotkać niemal wszędzie. I kiedy tak stałam, wyłonił się koło mnie starszy pan Francuz, który mnie bardzo ładnie zapytał po francusku czego szukam. Ja mu na to odpowiedziałam, że muszę się dostać na Clichy, a on mi wytłumaczył, w który bus powinnam wsiąść. Oczywiście cała konwersacja odbywała się po francusku i nie wiem skąd znajomość tego języka pozwoliła mi na w miarę swobodną komunikację. I nawet starszy pan pochwalił mój francuski, przestrzegł przed kieszonkowcami w dzielnicy Clichy i życzył powodzenia. Postanowiłam skorzystać jednak z okazji i z bliska przyjrzeć się czekającemu na mnie łukowi.
Żeby się pod niego dostać, trzeba było się wybrać przejściem podziemnym, w którym spotkałam bardzo turpistyczną niespodziankę:
Pod Łukiem okazało się, że mogę za darmo wejść na górę, ale muszę poczekać 20 minut. Napisałam więc do Perrine (przyjaciółki mojej cioci, u której się zatrzymałam na czas pobytu w Paryżu), że będę trochę później, bo mam zamiar skorzystać z okazji i zobaczyć miasto z wysokości. Jak będę miała chwilę czasu, to zrobię dla was zestawienie darmowych atrakcji w Paryżu, zwłaszcza dla młodych z Unii Europejskiej, którzy nie ukończyli 26 roku życia.
Schodów było dużo i powiem szczerze, że serce mi szybciej zabiło kiedy weszłam już na górę i ujrzałam taki widok (klikać w panoramy i powiększać!):
Jak widać pogoda była mglista, szarawa i podobna do londyńskiej, ale miała swój klimat. Nie padało, za co jestem niezmiernie wdzięczna, a widoczność była na tyle dobra, żeby rozkoszować się najbliższymi uliczkami z wysokości i spowitej we mgle wieży Eiffel.
Na koniec jeszcze jedno zdjęcie wieży Eiffel i rzeźby z Łuku Triumfalnego, która mi się kojarzy z jednym wielkim wykrzyknięciem „This is SPARTAAA!”.
Kiedy już zeszłam na dół chciałam zrobić bardzo artystycznie ujęcie schodów z dołu.
Aby dostać się do dzielnicy, w której miałam spać musiałam podjechać metrem 13. Właściwie to na początku myślałam, że Perrine przyjedzie, aby się ze mną spotkać w łatwiej dostępnym dla mnie miejscu. Oto czekało mnie wyzwanie – pierwszy przejazd metrem. Ale zanim to nastąpiło musiałam znaleźć odpowiedni przystanek. Oczywiście wtedy jeszcze nie wiedziałam, że w metrze w Paryżu można przesiadać się dowolną ilość razy, dopóki się z niego nie wysiądzie, a tak to zafundowałam sobie spacer do stacji oddalonej o mniej więcej 2 kilometry. Parę razy pytałam o drogę, parę razy patrzyłam na mapę, aż w końcu zaczepiłam starszą panią stojącą pod kamienicą. Próbowała mi wytłumaczyć drogę po angielsku, ale nie do końca wiedziała, gdzie ta stacja się znajduje. Postanowiła mnie zabrać ze sobą taxi, bo i tak było to po drodze. Dzięki francuskiej życzliwości udało mi się dostać do stacji Miromesnil (której nazwy nie potrafiłam poprawnie wymówić).
Niestety okazało się, że automat biletowy przyjmuje tylko monety, więc musiałam gdzieś skoczyć coś kupić. Padło na pobliskiego Satrbucks’a, w którym kupiłam drogie (3,5 euro) latte, które było gorące i nie za specjalne. Gdy z powrotem pojawiłam się na stacji, bez problemu udało mi się ogarnąć automat i wykupić bilet za 1,7 euro.
Metro w środku miało podświetlane przystanki, więc dokładnie wiedziałam, na którym wysiąść. I raczej trudno było się zgubić, bo Perrine mi wszystko dokładnie wytłumaczyła. Przeszłyśmy do jej mieszkania, zapoznałam się z kotem, trochę porozmawiałyśmy i w końcu coś zjadłam. Umówiłyśmy się, że do godziny 16 odpoczywamy, a potem możemy się wspólnie wybrać do centrum. Jednak zmęczona Ewa nie słyszała pukania i słodko spała do godziny 18:30. Gdy się obudziłam miałam dziwne uczucie zmarnowanego dnia, strachu przed ogromnym miastem i samotnym zwiedzaniem oraz zbliżającą się nocą. Był ciężki moment, lecz kilka ciepłych słów od rodziny na skajpie dało mi potwornego kopa i motywację do zwiedzania dnia następnego. Bo tamten wieczór już sobie odpuściłam i spokojnie spędziłam w domu…
Jeszcze tylko jedna ciekawostka z mojej strony. Zdjęcie poniżej przedstawia pierwszy odświeżacz powietrza jaki poznała ludzkość! Są to wyrywane papierki, które wrzuca się do naczynia i podpala. Dają nieco przyduszający, kościelny zapach, ale całkiem przyjemny jeżeli się go trochę przewietrzy. Ponoć są bardzo tanie i łatwo dostępne w Paryżu. Chciałam sobie takie kupić jako pamiątkę i prezenty dla innych, ale zapomniałam…
A na koniec moja kartka z Travel Journal.
Mam nadzieję, że wpis się podobał mimo jego obszerności. Pomyślcie sobie, że kolejne dni miałam o wiele bardziej intensywne, więc nie wiem jak będą wyglądały następne relacje. I nie mam pojęcia jak się wyrobię z opisywaniem wszystkiego, bo w głowie kłębi mi się tyle pomysłów, a w weekend czeka mnie kolejny wyjazd do cudownego angielskiego miasteczka. A już jutro (tj. trzynastego!) w ramach muzycznej trzynastki pojawi się moja francuska składanka, która towarzyszyła mi przez cały wyjazd. Tak więc do jutra!