Jak wcześniej wspominałam, właśnie przyszedł czas na drugą część festiwalowej opowieści. Tamten piętek skończył się genialnym koncertem Seasick Steve’a, a zaraz potem zaczęła wieczorna impreza, na której bardzo dobrze się bawiłam, tak dobrze, że aż średnio ją pamiętam.
W sobotę rano miałam swoją wolontariuszową zmianę. Co robi wolontariusz na festiwalu? Sprząta ubikacje, zajmuje się nagłośnieniem, chodzi w głupawej odblaskowej kamizelce, opala nogi, pilnuje porządku, jest przewodnikiem, zegarkiem i programem imprezy, siedzi w lesie i pilnuje, żeby nikt nie wjechał, ściąga zakochanych nastolatków z drzewa, mówi przez walkie-talkie (!) i dużo innych ciekawych rzeczy. Ja akurat dwóch pierwszych rzeczy nie robiłam (zajmowały się nimi inne osoby), natomiast pozostałe wykonałam. A akurat w sobotę rano, podczas 4-godzinnej zmiany zajmowałam się zatrzymywaniem rozgoryczonych rodziców z dziećmi przed wejściem na spotkanie z Katy z CBeebies. Czemu rozgoryczonych? Bo za każdym razem brakowało miejsc w namiocie zwanym The Playground. Uważam, że dobrze się spisałam i byłam bardzo miła, chociaż moje stopy pod koniec wyglądały jak po 3-tygodniowym woodstocku, ale przynajmniej dostałam darmową mrożoną kawę!
Jeżeli chodzi o wolontariat, to szczerze mówiąc nie wiedziałam na co się piszę. Nie wiedziałam z kim będę pracować, nie wiedziałam, jak będę wszystko załatwiać po angielsku i czy w ogóle będzie dało się przeżyć. Powiem jedno, było cudownie i strasznie cieszę się, że udało mi się dostać jako stewardessa ze względu na całkiem przyjemne warunki pracy. I też Larmer Tree nie jest jakimś strasznym miejscem dla wolontariuszy – zmiany są bardzo przyzwoite, pracuje się tylko po 4 godziny na dobę, do dyspozycji jest jedzenie i picie, a chyba największym plusem jest możliwość wstępu dosłownie wszędzie! I też to, że nie trzeba płacić za bilet, czyli za 16 godzin pracy zaoszczędziłam 200 funtów. Chyba się opłaca? :)
Kiedy tylko skończyłam moją zmianę, o godzinie 13, wybrałam się po mój aparat, aby znowu pokręcić się w kółko. I tak oto udało mi się uwiecznić Treetop Flyers na scenie głównej, którzy swoją muzykę określają jako „pure country soul”.
Kolejnym moim przystankiem okazał się ARC, kiedy z oddali usłyszałam piosenkę śpiewaną w języku polskim. Trochę się zdziwiłam, ale kiedy weszłam do środka zdałam sobie sprawę, że znam tą panią. To Katy Carr, o której usłyszałam jakiś czas temu. W związku z tym, że ma polskie korzenie, postanowiła ona śpiewać po polsku, oddając tym samym cześć osobom poległym podczas II Wojny Światowej. Poniżej możecie posłuchać wersji angielsko-polskiej jednej z jej piosenek.
A Ty skąd jesteś? Mapa wisiała, więc grzechem byłoby się nie dopiąć. Właściwie to okazało się, że parę osób spoza granic UK też się tam znalazło, a ja myślałam, że to taki mały i lokalny festiwal…
W kolejnych minutach znalazłam się ponownie pod sceną główną, aby zobaczyć występ zespołu Sam Lee & Friends, który de facto składał się z dwóch osób. Albo pomyliłam zespoły, albo rzeczywiście wystąpiła ich tylko dwójka.
Na zakończenie dnia, wybrałam się z moim znajomym na przechadzkę i w międzyczasie zahaczyliśmy o festiwalowy kącik dzieciaków z takim oto super smokiem (fajnie mu się ruszał język i oczy!).
Wieczorne spotkania w The Social miały to do siebie, że były cudownym miejscem na spotkanie młodych ludzi festiwalu. Szkoda tylko, że czasem zbyt młodych (raczej powinni sprawdzać kogo wpuszczają, a niepełnoletnich zawracać przed wejściem). Drugim miejscem był The Playground, który w nocy przemieniał się w elektro-namiot ze świetnymi DJ’ami. Szkoda tylko, że wszystko kończyło się o 3 nad ranem…
***
W niedzielę rano spałam. Obudziłam się w południe i raczej szybko musiałam się zbierać na moją ostatnią zmianę, którą skończyłam o 17. Niedługo potem poszłam na koncert grupy Grupo Lokito, których wcześniej eskortowałam do sceny. Zespół gra muzykę latynoską, a poniżej możecie posłuchać ich kawałka.
Powiem szczerze, że 4 dni festiwalu skutecznie mnie wykończyły. Postanowiłam położyć się na chwilę i odpocząć przed ostatnią nocą. Spałam trochę długo i ze strachem obudziłam się, bojąc się, że impreza jest już skończona. Na szczęście była dopiero 23, a na telefonie czekała mnie wiadomość „look in the sky! a massive thunder storm’s coming! xx” Ucieszyłam się tak bardzo, bo po pierwsze, było zbyt długo za gorąco, po drugie deszcz był potrzebny, bo wszędzie za dużo było pyłu, po trzecie kocham burze i po czwarte, żadnej jeszcze w Anglii nie widziałam. I rzeczywiście było co oglądać, bo pioruny dość często waliły w oddali. Dotarłam więc szybko do festiwalowej wioski i udało mi się dostać pozwolenie na wejście na scenę i pstrykanie paru fotek zespołu Smerins Anti-Social Club, który grał coś pomiędzy reggae, ska, swingiem, hip-hopem, dubem, funkiem i soulem – check it out!
Potem przyszła ulewa. Dużo deszczu, pioruny i anulowany występ komika Richa Hall’a.
Jako że nie chcieli mnie wpuścić za kulisy, a też nie chciałam moknąć w strugach deszczu wybrałam się z powrotem do moich znajomych, którzy siedzieli razem z managerem sceny Big Top. Okazało się, że mają jeszcze zapasy piwa i trochę chipsów, więc chętnie się dosiedliśmy. Na poniższym zdjęciu chciałam uwiecznić dużo deszczu, a na poniższym poniższym naszą ekipę. Szczerze mówiąc to dziwne światło było w tym namiocie…
Noc była piękna. Księżyc był piękny. Burza szybko przeszła, a my wyruszyliśmy na podbój festiwalu.
W The Social spędziliśmy dużo czasu na poszukiwaniu tape man’a, który bezlitośnie przyklejał białe paski taśmy na plecach. W końcu go znaleźliśmy i zostaliśmy uhonorowani (a przynajmniej ja bo Lee gdzieś swój pasek odkleił).
Godzina przed 5. Ja się bawię aparatem pod dużą dawką substancji odurzających. Efekty widać na zdjęciu.
Jest już jasno, ochrona powiedziała, że zamykają festiwal, wracamy do namiotu.
Poniedziałek rano otworzyłam oczy i ujrzałam prawie puste pole namiotowe. Taaak, wszyscy zdążyli się już spakować i wyjechać. Sama nie byłam gorsza i w ciągu godziny byłam gotowa do wyjazdu. Do widzenia Larmer Tree, będzie mi cię brakowało…
A na koniec… małe podsumowanie!
- jestem szczęściarą, bo byłam na festiwalu, nie wydałam za dużo pieniędzy, dostałam 10-pak cydru, który wystarczył mi na cały weekend i poznałam masę genialnych ludzi
- wolontariat na festiwalu jest super!
- szkoda, że tak mało byłam ogarnięta i przeczytałam program po powrocie do domu, a było tyle ciekawych rzeczy do zrobienia – warsztaty tai chi, yoga, storytelling, oglądanie filmów, spotkania, występy itd…
- dziękuję przede wszystkim Jack’owi, dzięki któremu dowiedziałam się o festiwalu i który ugościł mnie w obozie
- w przyszłym roku o ile mi się uda, to chciałabym być oficjalnym fotografem
- dziękuję osobie, od której dostałam małą rzeźbę w zamian za poratowanie wodą
- jestem totalnie wdzięczna za poznanie nowych (jak dla mnie) chipsów warzywnych: z pietruszki, słodkiego ziemniaka i buraka (a najbardziej kocham te buraczane)
- śmiesznie było być głodnym i pójść do Volunteery HQ o 2 nad ranem po tosta
- to było moje pięć niesamowitych dni całkowicie po angielsku!