Trzytygodniowa cisza na blogu to coś, na co dobry bloger nie powinien sobie pozwolić. Dokładnie sama nie wiem co było przyczyną mojej nieobecności, ale podczas tej przerwy nazbierało się wiele rzeczy, o których chciałabym napisać w kolejnych dniach. Przede wszystkim zacznę od największej z nich, a mianowicie cudownego Larmer Tree Festival.
O festiwalu dowiedziałam się lipcowej upalnej nocy z wiadomości mojego znajomego na facebooku. Podesłał mi on linka z informacją, że do pewnego festiwalu potrzeba większej ilości wolontariuszy i napisał, że fajnie by było jakbym się pojawiła. Wiedziałam, że takim przygodom nie mówi się „nie” i następnego dnia rano gnałam na rowerze na pocztę, aby doręczyć moje zgłoszenie na stewardessę. Aby upewnić się czy mnie przyjmą wymieniłam jeszcze maile z osobą zajmującą się rekrutacją i po paru dniach dostałam pozytywną odpowiedź o przyjęciu.
festiwal czas zacząć
Na miejscu pojawiłam się w czwartek, 18 lipca i od razu wiedziałam, że będzie cudownie. Pogoda dopisywała od dwóch tygodni, wszędzie było dużo ciekawych twarzy, kolorowe namioty, miły nastrój i ogólnie moje pozytywne nastawienie. Festiwal znajduje się 30 minut drogi od mojego miasteczka, a mój znajomy zaoferował mi podwiezienie. Po drodze zgarnęliśmy jeszcze jednego couchsurfera i wspólnie dotarliśmy na miejsce około południa. Szybko zadzwoniłam do mojego znajomego, tego, który poinformował mnie o całym festiwalu, i który zaoferował mi miejsce w namiocie. Tak naprawdę był jedyną osobą, którą tam znałam, a to było dobrą motywacją do poznawania nowych osób. Kiedy zostawiłam swoje rzeczy w namiocie wybraliśmy się wspólnie na obchód dookoła festiwalowego miasteczka. Oczywiście zabrałam aparat, więc teraz przyszedł czas na część fotograficzną.
Jak przystało na dobry festiwal, nie może zabraknąć hippie kolorowych straganów.
A także namiotowych miejsc spotkań.
Po jednym okrążeniu dookoła straganowego miasteczka wybraliśmy się pod scenę główną i znajdującą się tuż obok scenę ogrodową, którą możecie podziwiać na zdjęciu poniżej. Właściwie cały festiwal odbywa się co roku w posiadłości Larmer Tree, która na czas poza festiwalowy przemienia się w zwykłe domostwo z ogrodem z pawiami.
A oto cała nasza wędrująca czwórka, chłodząca się w cieniu po upalnym spacerze.
Po jakimś czasie dosiadło się do nas więcej ludzi z dzieciakami.
A kiedy sobie tak siedzieliśmy i odpoczywaliśmy, pojawił się znikąd człowiek-paw.
Przez jakiś czas przysłuchiwaliśmy się pewnemu zespołowi, który zagościł na scenie ogrodowej. Zespół nazywa się Polly & the Billets Doux i jest mieszaniną blusa, country, folku i soulu.
Potem uchwyciłam jeszcze jeden zespół – Cyan Kudu – uformowany przez grupę młodocianych chłopaków, zwycięzców konkursu Bryanston School Battle of the Bands w 2013 roku. Określają swoją muzykę jako alternative-indie-pop.
Właściwie to by było na tyle z dnia pierwszego, bo zaraz potem nastała kolejna faza integracji. A potem moja 4-godzinna warta jako general steward. Właściwie moje zadanie polegało na wędrowaniu dookoła ogrodów i sprawdzanie czy panuje tam porządek. Ale o wolontariacie napiszę później…
Kolejnego dnia przywitała mnie piękna pogoda i mnóstwo ciekawych rzeczy do robienia. Miałam więcej czasu na rozejrzenie się dookoła i pstrykanie zdjęć. Uchwyciłam te wszystkie piękne kolory, które od teraz będą mi się kojarzyły tylko i wyłącznie z tym festiwalem.
Larmer Tree to raczej mały festiwal. Podejrzewam, że nie było więcej niż 5 tysięcy osób w tym mnóstwo dzieci. Bardzo rodzinne wydarzenie i wiele atrakcji dla młodocianych. Mam nadzieję, że jak się swoich doczekam, to też zabiorę je na taki festiwal, przy czym sama też będę się genialnie bawić… na przykład kręcąc hula hopem.
A jeżeli chodzi o inne atrakcje, to ciekawe były… warsztaty muzyczne.
Ja na przykład wzięłam udział w warsztatach grania na rurce PCV, czyli uproszczonym didgeridoo.
a także uczyłam się grać na djembe.
Przyglądałam się również zmaganiom z bodhran
Na festiwalu bardzo popularne były wianki wszelkiego rodzaju, które można było dostać na takim uroczym straganie.
Chyba najprzyjemniejszym miejscem były ogrody, w których można było się schować przed upałami. Znajdowało się tam wiele ciekawych rzeczy, jak na przykład „drzewo życzeń”, „drzewo książkowe” z którego można było wziąć dowolną książkę i czytać, małe domki dla wróżek w pniach, stoliki z grami planszowymi, warsztaty survivalu dla dzieciaków i wiele innych atrakcji. Największe wrażenie zrobił na mnie nocny tunel ze światłami, które były uruchamiane przez graną melodię. Właściwie to w ogrodach spędziłam moją pierwszą 4-godzinną nocną wartę.
A w cieniu drzew można było także porobić na drutach, albo odpocząć na trawie.
Chyba najbardziej klimatycznym miejscem w ogrodach była scena Lostwood razem z ogromnym metalowym paleniskiem z kulami dyskotekowymi i wieczornymi opowieściami przy ognisku. Naprawdę niezapomniane wrażenie.
Jeżeli chodzi o festiwalowe jedzenie, to było ono nieco drogie. Pomiędzy rodzajami i smakami można było dowolnie wybierać. Ja skusiłam się parę razy na zapiekane ziemniaki z sosami i sałatkę. Przeciętna cena jednego posiłku to 5 funtów. Na szczęście wolontariusze mieli dostęp do HQ, w którym cały czas był dostęp do tostów, chipsów, owoców, batoników, napojów oraz ciepłej wody. Ja miałam ze sobą pyszne zupki chińskie i właściwie na jedzenie nie wydałam więcej niż 15 funtów w ciągu 5 dni.
Kolejna scena to The Social, czyli wielki i nieregularny pomarańczowy namiot. W ciągu dnia można było tam zobaczyć wielu ciekawych wykonawców dla dzieci i dorosłych, a wieczorami zamieniał się on w prawdziwie integracyjny namiot. A późną nocą zbierało się tam grono młodocianych i bawiło się wspólnie do muzyki elektronicznej.
Na zdjęciu poniżej znajduje się Will McNicol, niesamowity gitarzysta klasyczno-akustyczny.
Jak już wcześniej wspominałam, na festiwalu można spotkać wiele ciekawych osobistości, które Cię pomalują, narysują, rozśmieszą, nakręcą, przestraszą…
Bardzo popularnym transportem wśród dzieci były wózki z zadaszeniem ciągnięte przez rodziców.
Kolejnym zespołem, któremu się przysłuchiwaliśmy w porze lunchowej był The Woodland Creatures, właściwie duet współlokatorek, które bazują na tradycyjnej muzyce folk, tworząc niesamowity klimat do spożywania posiłku na trawie.
Pomiędzy występami artystów na scenie pojawiało się dwóch DJ’ów, pod zacną nazwą Still Moving DJs, którzy napełniali nasze uszy muzyką w stylu electro-swing.
Kolejnym wykonawcą, którego przyszło mi usłyszeć była Nuala Honan, ze swoim soulowym głosem w folkowej aranżacji.
Właściwie to zaraz potem odbyła się moja popołudniowa zmiana i kolejne 3 godziny spędziłam na nic nierobieniu i siedzeniu w odblaskowej kamizelce. Natomiast ostatnią godzinę odbyłam na backstage’u oglądając zza sceny koncert Molotov Jukebox, a potem grzecznie czekając na występ Seasick Steve’a. Właściwie moja zmiana skończyła się tuż przed jego wejściem na scenę, więc szybko pobiegłam po mój aparat, aby móc zrobić choć trochę zdjęć tej gwieździe wieczoru. Spotkałam się z resztą moich znajomych gdzieś w tłumie i nie wiem jakim cudem po paru minutach znalazłam się pod sceną, bo tłum był raczej ogromny. Ale oglądanie koncertu z pierwszego rzędu to jest naprawdę niezapomniane przeżycie!
Właściwie to by było na tyle z mojej relacji z pierwszych dwóch dni festiwalu. Żeby was totalnie nie zanudzić, postanowiłam podzielić moją opowieść na dwie części. W kolejnym poście napiszę podsumowanie i trochę więcej o wolontariacie. Trzymajcie się!