Kiedy wysiadłam z busa po 3-godzinnej podróży moim oczom ukazała się szarość. I to było pierwsze wrażenie dotyczące Londynu. Był szary dzień dnia 3 kwietnia, szara godzina 12, szarzy ludzie, szare budynki, dosłownie wszystko. Nie myślałam, że może mi się tu spodobać, ba, nawet nie wiedziałam, czy zechcę kiedyś wrócić. Nigdy wcześniej nie miałam wielkiego parcia na Londyn, nie jarał mnie Big Ben, ani strażnicy Buckinghamu. Wolałam za to zatopić się w zieleni i raczej zamieszkać na szkockiej wsi niż w tak wielkim mieście.
Londyn mnie nie powalił. Być może ze względu na pogodę, może na samotność, a może po prostu to nie moje miejsce. Wrócić na pewno wrócę, żeby zakosztować innych zakamarków i wtedy może zmienię zdanie. Na razie najbardziej podobało mi się w Hyde Park’u, ale o tym za chwilę…
Moja przygoda zaczęła się z przekroczeniem stopni autokaru. Wysiadłam w obcym sobie miejscu, wśród obcych ludzi różnej rasy i narodowości, mówiących w przeróżnych językach. Byłam zagubiona i to zagubienie bardzo odczuwałam. Jednak nie chciałam poddać się tak szybko, więc wyruszyłam na wyznaczoną trasę (można zobaczyć u góry i klikając powiększyć). Tak jak mówiłam, pierwszym co rzuciło mi się w oczy to ogrom szarości + mnóstwo remontów, a to zawsze odbiera urok miejscom. Pomaszerowałam pod Westminster Abbey.
Wcześniej to miejsce znałam tylko z mapy google. Nawet niespecjalnie przeglądałam obrazki i nie wiedziałam czego się spodziewać. Obeszłam ten obiekt z dwóch stron, minęłam trochę turystów po drodze, niestety nie weszłam do środka. Właściwie to obiecane miałam wejście za darmo u jednego z dekoratorów tej katedry, którego poznałam na couchsurfingu, jednak z powodu złego samopoczucia nie zestawił się w pracy, a mnie uniemożliwił tym darmowy wstęp. W sumie nie żałuję, będę miała po co wrócić.
Tak jak napisałam, obeszłam katedrę, a z mojej lewej strony znajdował się taki widok
Tuż za Westminster Abbey znajduję się House of Parliment wraz z tak słynnym Big Benem. Mogłam go podziwiać z bliska, z mostu, z naprzeciwka, co też uczyniłam. Przeszłam na drugi brzeg Tamizy z nadzieją, że znajdę ławeczkę do siedzenia i jakiś spokojniejszy kąt. Ja tak bardzo kocham chodzenie bulwarami, a jeszcze bardziej siedzenie nad rzeką i kontemplowanie (taki nawyk z Krakowa). Lecz w tym momencie miałam już dwie przyczyny niezadowolenia: nie było ławeczek (!), a palce odmarzały mi z zimna. Zrobiłam więc tylko parę zdjęć i wróciłam z powrotem na most, aby…
Przyglądnąć się z daleka London Eye.
Następnie pomaszerowałam dzielnie do St James Park’u, aby podziwiać angielskie ptaki. Już dawno miałam wam o tym napisać, że tyle ptaków co w Anglii, to jeszcze w życiu nie widziałam. Orni-Ornitolog byłby zadowolony. Przeszłam wzdłuż cały park, zatrzymując się trzy razy na ławeczkach, próbując się łączyć z internetem i zapisując jakieś myśli w notatniku. Było to miejsce, w którym co druga osoba mówiła po polsku (nie wiem czemu), a gęsi zaglądały mi przez ramię. Pewnie cieszyłabym się bardziej, gdyby słońce się pokazało, oznajmiając, że właśnie temperatura skoczyła o 10 stopni, lecz niestety nadal musiałam marznąć.
Kolejnym przystankiem okazał się Victoria Memorial – złoty punkt przed pałacem Buckingham. Aby okrążyć go dookoła i dostać się przed bramę do pałacu, czekała mnie długa droga, stanie na światłach i przekraczanie czerwonych ulic.
Brama do Buckingham Palace, o której wspominałam wyglądała tak
A sam budynek nie był jakiś cudowny. I niestety zawiodłam się na strażnikach, bo zawsze myślałam, że są ubrani na czerwono ze śmiesznymi czapkami, jednak wyglądali szaro, tak samo jak wszystko inne. Gdyby nie złote elementy, to miejsce bardziej nadawałoby się na wielki grobowiec, niż pałac…
Przechodziłam przez kolejny park, tym razem nosił nazwę Green Park. W sumie była to jedna prosta droga do Wellington Arch. Tutaj co parę metrów zaczepiali mnie francuscy uczniowie pytając, czy nie powiem im paru zdań po angielsku. Więc Ewa mogła się pochwalić swoim językiem (nadal robię mnóstwo błędów gramatycznych, ale akcent mi się coraz bardziej wyrabia). Pod Łukiem znajduje się sklepik, do którego weszłam na chwilę, żeby się tylko ogrzać, ale szybko zawróciłam patrząc na ceny pocztówek, jakie tam można było nabyć.
Dochodzimy do miejsca, które nazywa się Hyde Park Corner i z którego to zawróciłam już w drugą stronę, bo byłam już bardzo głodna. Gdy zobaczyłam Tourists’ Information weszłam do środka i zapytałam siedzącego tam pana o drogę do najbliższej kawiarni. Wyrwałam go z bardzo fascynującego rozwiązywania krzyżówek, ale był chyba zadowolony, że może komuś pomóc. Pokazał mi drogę, więc ładnie się ukłoniłam i odeszłam dalej, aby zatrzymać się w jadłodajni zdrowej żywności PRET. Jakiś czas wcześniej wspominałam przez telefon mamie, że jestem głodna i mi zimno, a ona mi poradziła, żebym sobie kupiła zupę. Ja na to wybuchnęłam ironicznym śmiechem mówiąc, że w Anglii kultura jest inna i tutaj się zup nie jada. Jak wielkie było moje zdziwienie, kiedy w owej jadłodajni kupiłam sobie świeżo przygotowaną zupę grzybową w kubku (za 3 funty).
Powoli dobiegam do końca mojej samotnej wędrówki po Londynie po wyznaczonej trasie. Zatrzymałam się w pubie blisko Victoria Station, zamówiłam kawę, frytki i pół pint’a cider’a. Siedziałam, aż wybiła 18. Na tę właśnie godzinę umówiłam się z pewnym młodym Turkiem z couchsurfingu. Trochę się bałam, bo przecież nie znam człowieka, ale oczywiście według mojej zasady ufaj ludziom, nie uciekłam z miejsca spotkania. Już razem wybraliśmy się do Hyde Parku, gdzie zastał nas zachód słońca, piękny staw, dużo ptaków i właściwie brak ludzi. Pomyślałam, że to taka ładniejsza wersja krakowskich Błoni, i że gdybym tylko mieszkała w Londynie, to tam właśnie spędzałabym ciepłe popołudnia.
Następnie przeszliśmy przez zamknięty teren Hyde Parku, bo w końcu dawka adrenaliny czasem też się przydaje. Teren był zamknięty z powodu nakładania trawy w rolkach, a że był już wieczór, więc nikogo tam nie było. Chcieliśmy nawet im pomóc rozkładać ten trawnik, ale jakoś nam szybko to uciekło z głowy. Doszliśmy do Oxford Street – najokropniejszej ulicy shoppingowej na jakiej byłam. Mnóstwo ludzi, witryn, hałasu, samochodów – czyli to, co najmniej lubię. Zatrzymaliśmy się na chwilę, aby zamówić ciepłego waffle z czekoladą i pomaszerować dalej. Byłam szczęśliwa kiedy w końcu skręciliśmy w prawo, a oczom moim ukazały się nieco spokojniejsze uliczki, jak ta poniżej.
Na koniec doszliśmy do Picadilly Circus, było już ciemno, niedługo miałam odjazd, zdążyłam tylko zrobić ostatnie zdjęcie w świetle neonów.
O 21:15 pożegnaliśmy się na Victoria Coach Station, a ja spokojnie wsiadłam do busa, który miał mnie zabrać w nową podróż… do Paryża.
Na koniec kartka z Travel Journal (także w większej rozdzielczości, można kliknąć)
Garść przydatnych informacji:
- bilety na bus z Salisbury do Londynu można kupić już za 5 funtów (NationalExpress.com), a podróż trwa 3 godziny
- na transport w Londynie nie wydałam ani funta i nie wiem jak działa
- łącznie w stolicy Wielkiej Brytanii spędziłam jak dotąd 12 godzin
- na cały ten dzień wydałam mniej więcej 10 funtów
- zostawienie bagażu na Victoria Coach Station kosztuje 3,5 funta
- MegaBus odjeżdża zazwyczaj z numerków 19 i 20 na Victoria Coach Station, można się pomylić – ja na przykład czekałam przy numerku 13 bo o tej samej godzinie był bus do Paryża; przed wejściem do autokaru należy się „zameldować” przy stoisku i pokazać kod naszej rejestracji
- łazienki na Victoria Coach Station kosztują 30 pensów i radzę wybrać tę, która znajduje się przy numerku 1, a nie 13 (bo w pierwszej śmierdzi)
To chyba na tyle z mojego krótkiego pobytu w Londynie, a już niebawem relacja z ciężkiej podróży nocnej i pierwszego dnia w Paryżu!