Zjawisko przedziwne. Budzisz się w środku nocy – jasno, idziesz spać – jasno. Czekasz na wschód słońca… a od kilku dni słońce w ogóle nie zachodzi. Jedyne co, to chowa się za szczytami pobliskich gór. Ale jak już się schowa, to jest zimno.
Wczoraj w nocy wybraliśmy się na spacer, pod górę, koło wodospadu (tę górę, tego wodospadu).
Siedzieliśmy na samym szczycie łapiąc promyki zachodzącego słońca (o godzinie 23:09), a czekając na jego wschód zza pobliskiej góry nieco ponad godzinę później (00:16). Zdjęcie połączyłam tak, żeby pokazać za którą górą zachodziło i za którą wzeszło.
Białe noce są świetne. Można jeździć bez świateł, iść w góry w nocy, w ogóle wszystko robić to co za dnia. Jednak trochę brakuje mi tej nocnej tajemniczości, mroku, patrzenia w gwiazdy. I wbrew pozorom nie jest tak ciężko zasnąć. Zwłaszcza jak człowiek zmęczony. Tak dziwnie się złożyło, że tego lata praktycznie noc w noc będzie jasno. Najpierw tu, na północy Norwegii, potem na Islandii (nie licząc tygodnia spędzonego w Polsce).
Z góry (tak, właśnie z góry) przepraszam za telefonową jakość zdjęć. Dzisiaj jedziemy na weekend „into the wild” . Biorę lustrzankę. Będzie dużo ładnych zdjęć. Obiecuję.