dziennik z Islandii – dzień 4-7 – moje pierwsze autostopowanie

Po spędzeniu trzech nocy u hosta w Reykjaviku postanowiłam gdzieś się ruszyć. Pierwszy raz sama. Stopem. Po nieznanym lądzie. Jak już  ostatnio wspominałam, podchodziłam do wszystkiego nieco leniwie, więc nie spieszyłam się z wyruszeniem w drogę. Gdzieś koło południa, w środę, dnia 25 czerwca, wyszłam na pierwszy przystanek w kierunku centrum i zaczęłam łapać stopa. Moim planem było pojechać na wschód wyspy, tak daleko jak się da. Po około 5 minutach łapania stopa zatrzymał się przewodnik wycieczek, który zabrał mnie na wylotówkę na Vik. I o to właśnie mi chodziło. Zmierzałam w dobrym kierunku.

Na kolejny samochód nie musiałam długo czekać, parę minut i już jechałam gdzieś trochę dalej niż Selfoss. Facet był zapalonym harleyowcem, no ale nie, nie jechałam z nim na motorze. Pojechałam z nim jednak do warsztatu, gdzie poznałam jego brata i psa. Gościu był niesamowicie miły, miał różowe skarpetki i sandały i wysadził mnie na stacji, dając mi namiary do siebie w razie jakiegokolwiek problemu. Łapanie stopa szło mi jak po maśle. Nie bałam się, jechałam na wschód i dążyłam do miejscowości Vik (do której tamtego dnia wcale nie dotarłam…). Kolejny stop złapany w kilka minut okazał się być najbardziej stresującym ze wszystkich. Dziwny koleś z synem i małym psem i z koniem w przyczepie. Nic mi z jego strony nie groziło, ale jakoś ogólnie mi nie podpasował, więc szczęśliwa opuszczałam jego jeepa w miejscowości Hvolsvöllur. I tam już zostałam na noc. Nie udało mi się złapać stopa dalej, a czekałam jakieś półtorej godziny (olaboga!). Usiadłam na stacji, podkradałam wifi i kontaktowałam się z rodziną. Potem udałam się do sklepu po kolację i szukałam dobrego miejsca na nocleg. Znalazłam lasek, co jak się okazało później, było jedynym takim wyczynem na skalę mojej islandzkiej przygody. Lasków tam jest naprawdę mało, a później nawet usłyszałam powiedzenie, że jeżeli zgubisz się w islandzkim lesie, wystarczy, żebyś wstał… Wtedy też udało mi się rozpalić moje mini ognisko, abym mogła zagotować wodę na herbatę. A mój pierwszy nocleg wyglądał tak:

aa

Po pierwszej nocy w moim super namiocie przebudziłam się przemoczona. Nie wiedziałam, że trzeba otworzyć wywietrzniki, bo para się skrapla. No i mi się skropliła. Szybko się spakowałam i udałam na stację. Jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy zobaczyłam tam Adama, z którym pisałam przez jakiś czas na facebooku i właśnie dotarł na Islandię ze swoim rowerem. Umówiliśmy się, że wspólnie jedziemy do Vik, żeby się rozbić, a po drodze będziemy robić chceck pointy pod wodospadami. I tak Adam ruszył na rowerze, a ja zaraz za nim złapałam stopa do pierwszego wodospadu (Seljalandfoss), gdzie z takim widokiem czekałam na niego dobrą chwilę.

DSC_8724

DSC_8719

DSC_8716

Kolejnym umówionym miejscem spotkania stał się wodospad Skógafoss. Jako, że znowu złapałam stopa bardzo szybko, postanowiłam wejść po 527 schodach na górę wodospadu i tam obserwowałam ludzi i podziwiałam niesamowite widoki.

DSC_8738-horz

Niedaleko wodospadu znajdowała się informacja turystyczna, gdzie przeszłam aby się trochę ogrzać. Bardzo miła dziewczyna, Anna, zaproponowała mi kawę, a potem powiedziała, że musi zamknąć biuro, ale że zaprasza mnie do spędzenia z nimi czasu w domku, który dzieli razem z innymi pracownikami. Jak się okazało, wszyscy byli przewodnikami wycieczek po lodowcach. Anna proponowała mi, żebym została z nimi na noc, ale jej szef nie za bardzo chciał się zgodzić (czyżby przez te moje dready?), a może zwyczajnie dlatego, że miał kiedyś dziewczynę Polkę, która skasowała mu samochód… no nie wiem. W każdym razie pożegnałam się z nimi i późno udałam się łapać kolejnego stopa. Na szczęście było widno, a mimo, że ruch był prawie zerowy, udało mi się złapać campera z wesołymi mamuśkami i dwójką nastoletnich chłopaków z Niemiec, którzy puszczali mi zespół Arkade Fire i specjalnie potem zapisali nazwę z serduszkiem. Przemili ludzie dowieźli mnie do samego Vik, gdzie znowu musiałam czekać na Adama. Poszłam więc na samotny spacer po czarnej plaży…

DSC_8755

DSC_8759

A te skały według islandzkich sag są trollami zamienionymi w głazy.

DSC_8752-horz

Następnego ranka pożegnałam się z Adamem, który ruszył dalej na wschód. Ja postanowiłam wracać, jako że miałam umówiony wolontariat w Selfoss od soboty. Nie za bardzo wiedziałam co robić, złapałam więc stopa z powrotem. Para Islandczyków zabrała mnie do skrzyżowania z drogą prowadzącą do promu. I tak stałam na pustej drodze, gdy nagle nadjechał samochód z naprzeciwka wysadzając autostopowicza. Pomachaliśmy do siebie, podszedł. Zapytałam się gdzie jedzie, a potem bez żadnego namysłu powiedziałam mu, że jadę z nim na wyspę Heimaey. Poznajcie Tima, mojego ówczesnego towarzysza.

DSC_8814

Razem z Timem złapaliśmy stopa na prom, potem przez pół godziny płynęliśmy aby dotrzeć na tę niesamowitą wyspę. Prom w jedną stronę kosztuje ok 35 zł za osobę. No ale trzeba też kiedyś wrócić.

DSC_8777

Po wyspie zostaliśmy obwiezieni przez niesamowicie miłą panią, która się wcale nie spieszyła by zrobić dzieciom obiad i zabrała nas na przejażdżkę dookoła wyspy. Pokazała najbardziej wietrzne miejsce w Europie, opowiedziała o festiwalach, puffinach (maskonurach) i życiu na tej maleńkiej wyspie. Ponoć co roku, właśnie w tym okresie późno-letnim, młode puffiny wylatują z gniazd i lecą do świateł miejskich. Później dzieciaki konkurują, które z nich zbierze najwięcej młodych ptaków. Są one ważone w specjalnym punkcie, a także wydają tam dla nich pożywienie. Kiedy młode osiągają odpowiednią wagę są ponownie wypuszczane na wolność (dla niewtajemniczonych, puffin vel maskonur to to słodkie zwierzątko poniżej).

DSC_8827

Sama wyspa Heimaey jest „słynna” z wybuchu wulkanu, który miał miejsce w 1973 roku, a jego erupcja trwała 6 miesięcy. Na ten czas ewakuowano całą ludność wyspy, jednak, gdy tylko ona ustała ludzie powrócili do swoich domów. Niestety duża część miasta została zalana, a sam brzeg wyspy został powiększony o kilka kilometrów. Niedawno odkopano przykryte lawą domy i otworzono muzeum o nazwie Pompeii of the North.

Inną ciekawą historią związaną z wyspą, jest przypadek rybaka, który przepłynął w lodowatym oceanie spory kawałek, aby dostać się na brzeg wyspy. W 1984 roku zatonął kuter rybacki na którym znajdowało się pięciu rybaków i tylko jeden z nich zdołał się wyratować płynąc przez ponad 6 godzin do lądu. Nie jasne są przyczyny dla których udało mu się wytrzymać przez tak długi czas w zimnej wodzie. Mało tego, kiedy dotarł do brzegu, musiał pokonać jeszcze 3 km boso po polu lawy, raniąc się znacząco. Rybak teraz ma się dobrze, nadal żyje na wyspie i stał się ichniejszym bohaterem.

DSC_8786

DSC_8788

DSC_8805

DSC_8808

Razem z Timem spędziliśmy miłe popołudnie, a później kupiliśmy najtańsze wino za 800 ISK (21 zł). Niedługo potem zaczepił mnie chłopak z dredami pytając się, czy nie mam czegoś do palenia (uroki posiadania dredów)… On i jego grupka znajomych przyłączyli się do naszego poszukiwania odpowiedniego miejsca na biwak. A jako że wyspa ma jedyne 2 km długości, w miarę szybko znaleźliśmy idealne miejsce na klifie, zaraz obok pola golfowego z widokiem na słoniową skałę. Wypiliśmy wino razem z 6 innymi osobami, zobaczyliśmy puffiny, a potem poszliśmy na nocny spacer po okolicy.

a

DSC_8831

DSC_8820

DSC_8833

A to nasz piękny i bardzo długi zachód słońca (zdjęcie zrobione nieco po północy).

DSC_8843

W sobotę rano zebrałam się na prom powrotny i pożegnałam wesołą ekipę. A potem łapałam stopa do Selfoss, na farmę, w której miałam zapewniony wolontariat na kilka dni. Ale o tym będzie już jutro…

podpis

 

 

PS. Właśnie siedzimy na naszym uroczym ganku i palimy sziszę. Moi bracia i Śnieżko ślą pozdrowienia!