Po spędzeniu trzech nocy u hosta w Reykjaviku postanowiłam gdzieś się ruszyć. Pierwszy raz sama. Stopem. Po nieznanym lądzie. Jak już ostatnio wspominałam, podchodziłam do wszystkiego nieco leniwie, więc nie spieszyłam się z wyruszeniem w drogę. Gdzieś koło południa, w środę, dnia 25 czerwca, wyszłam na pierwszy przystanek w kierunku centrum i zaczęłam łapać stopa. Moim planem było pojechać na wschód wyspy, tak daleko jak się da. Po około 5 minutach łapania stopa zatrzymał się przewodnik wycieczek, który zabrał mnie na wylotówkę na Vik. I o to właśnie mi chodziło. Zmierzałam w dobrym kierunku.
Na kolejny samochód nie musiałam długo czekać, parę minut i już jechałam gdzieś trochę dalej niż Selfoss. Facet był zapalonym harleyowcem, no ale nie, nie jechałam z nim na motorze. Pojechałam z nim jednak do warsztatu, gdzie poznałam jego brata i psa. Gościu był niesamowicie miły, miał różowe skarpetki i sandały i wysadził mnie na stacji, dając mi namiary do siebie w razie jakiegokolwiek problemu. Łapanie stopa szło mi jak po maśle. Nie bałam się, jechałam na wschód i dążyłam do miejscowości Vik (do której tamtego dnia wcale nie dotarłam…). Kolejny stop złapany w kilka minut okazał się być najbardziej stresującym ze wszystkich. Dziwny koleś z synem i małym psem i z koniem w przyczepie. Nic mi z jego strony nie groziło, ale jakoś ogólnie mi nie podpasował, więc szczęśliwa opuszczałam jego jeepa w miejscowości Hvolsvöllur. I tam już zostałam na noc. Nie udało mi się złapać stopa dalej, a czekałam jakieś półtorej godziny (olaboga!). Usiadłam na stacji, podkradałam wifi i kontaktowałam się z rodziną. Potem udałam się do sklepu po kolację i szukałam dobrego miejsca na nocleg. Znalazłam lasek, co jak się okazało później, było jedynym takim wyczynem na skalę mojej islandzkiej przygody. Lasków tam jest naprawdę mało, a później nawet usłyszałam powiedzenie, że jeżeli zgubisz się w islandzkim lesie, wystarczy, żebyś wstał… Wtedy też udało mi się rozpalić moje mini ognisko, abym mogła zagotować wodę na herbatę. A mój pierwszy nocleg wyglądał tak:
Po pierwszej nocy w moim super namiocie przebudziłam się przemoczona. Nie wiedziałam, że trzeba otworzyć wywietrzniki, bo para się skrapla. No i mi się skropliła. Szybko się spakowałam i udałam na stację. Jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy zobaczyłam tam Adama, z którym pisałam przez jakiś czas na facebooku i właśnie dotarł na Islandię ze swoim rowerem. Umówiliśmy się, że wspólnie jedziemy do Vik, żeby się rozbić, a po drodze będziemy robić chceck pointy pod wodospadami. I tak Adam ruszył na rowerze, a ja zaraz za nim złapałam stopa do pierwszego wodospadu (Seljalandfoss), gdzie z takim widokiem czekałam na niego dobrą chwilę.
Kolejnym umówionym miejscem spotkania stał się wodospad Skógafoss. Jako, że znowu złapałam stopa bardzo szybko, postanowiłam wejść po 527 schodach na górę wodospadu i tam obserwowałam ludzi i podziwiałam niesamowite widoki.
Niedaleko wodospadu znajdowała się informacja turystyczna, gdzie przeszłam aby się trochę ogrzać. Bardzo miła dziewczyna, Anna, zaproponowała mi kawę, a potem powiedziała, że musi zamknąć biuro, ale że zaprasza mnie do spędzenia z nimi czasu w domku, który dzieli razem z innymi pracownikami. Jak się okazało, wszyscy byli przewodnikami wycieczek po lodowcach. Anna proponowała mi, żebym została z nimi na noc, ale jej szef nie za bardzo chciał się zgodzić (czyżby przez te moje dready?), a może zwyczajnie dlatego, że miał kiedyś dziewczynę Polkę, która skasowała mu samochód… no nie wiem. W każdym razie pożegnałam się z nimi i późno udałam się łapać kolejnego stopa. Na szczęście było widno, a mimo, że ruch był prawie zerowy, udało mi się złapać campera z wesołymi mamuśkami i dwójką nastoletnich chłopaków z Niemiec, którzy puszczali mi zespół Arkade Fire i specjalnie potem zapisali nazwę z serduszkiem. Przemili ludzie dowieźli mnie do samego Vik, gdzie znowu musiałam czekać na Adama. Poszłam więc na samotny spacer po czarnej plaży…
A te skały według islandzkich sag są trollami zamienionymi w głazy.
Następnego ranka pożegnałam się z Adamem, który ruszył dalej na wschód. Ja postanowiłam wracać, jako że miałam umówiony wolontariat w Selfoss od soboty. Nie za bardzo wiedziałam co robić, złapałam więc stopa z powrotem. Para Islandczyków zabrała mnie do skrzyżowania z drogą prowadzącą do promu. I tak stałam na pustej drodze, gdy nagle nadjechał samochód z naprzeciwka wysadzając autostopowicza. Pomachaliśmy do siebie, podszedł. Zapytałam się gdzie jedzie, a potem bez żadnego namysłu powiedziałam mu, że jadę z nim na wyspę Heimaey. Poznajcie Tima, mojego ówczesnego towarzysza.
Razem z Timem złapaliśmy stopa na prom, potem przez pół godziny płynęliśmy aby dotrzeć na tę niesamowitą wyspę. Prom w jedną stronę kosztuje ok 35 zł za osobę. No ale trzeba też kiedyś wrócić.
Po wyspie zostaliśmy obwiezieni przez niesamowicie miłą panią, która się wcale nie spieszyła by zrobić dzieciom obiad i zabrała nas na przejażdżkę dookoła wyspy. Pokazała najbardziej wietrzne miejsce w Europie, opowiedziała o festiwalach, puffinach (maskonurach) i życiu na tej maleńkiej wyspie. Ponoć co roku, właśnie w tym okresie późno-letnim, młode puffiny wylatują z gniazd i lecą do świateł miejskich. Później dzieciaki konkurują, które z nich zbierze najwięcej młodych ptaków. Są one ważone w specjalnym punkcie, a także wydają tam dla nich pożywienie. Kiedy młode osiągają odpowiednią wagę są ponownie wypuszczane na wolność (dla niewtajemniczonych, puffin vel maskonur to to słodkie zwierzątko poniżej).
Sama wyspa Heimaey jest „słynna” z wybuchu wulkanu, który miał miejsce w 1973 roku, a jego erupcja trwała 6 miesięcy. Na ten czas ewakuowano całą ludność wyspy, jednak, gdy tylko ona ustała ludzie powrócili do swoich domów. Niestety duża część miasta została zalana, a sam brzeg wyspy został powiększony o kilka kilometrów. Niedawno odkopano przykryte lawą domy i otworzono muzeum o nazwie Pompeii of the North.
Inną ciekawą historią związaną z wyspą, jest przypadek rybaka, który przepłynął w lodowatym oceanie spory kawałek, aby dostać się na brzeg wyspy. W 1984 roku zatonął kuter rybacki na którym znajdowało się pięciu rybaków i tylko jeden z nich zdołał się wyratować płynąc przez ponad 6 godzin do lądu. Nie jasne są przyczyny dla których udało mu się wytrzymać przez tak długi czas w zimnej wodzie. Mało tego, kiedy dotarł do brzegu, musiał pokonać jeszcze 3 km boso po polu lawy, raniąc się znacząco. Rybak teraz ma się dobrze, nadal żyje na wyspie i stał się ichniejszym bohaterem.
Razem z Timem spędziliśmy miłe popołudnie, a później kupiliśmy najtańsze wino za 800 ISK (21 zł). Niedługo potem zaczepił mnie chłopak z dredami pytając się, czy nie mam czegoś do palenia (uroki posiadania dredów)… On i jego grupka znajomych przyłączyli się do naszego poszukiwania odpowiedniego miejsca na biwak. A jako że wyspa ma jedyne 2 km długości, w miarę szybko znaleźliśmy idealne miejsce na klifie, zaraz obok pola golfowego z widokiem na słoniową skałę. Wypiliśmy wino razem z 6 innymi osobami, zobaczyliśmy puffiny, a potem poszliśmy na nocny spacer po okolicy.
A to nasz piękny i bardzo długi zachód słońca (zdjęcie zrobione nieco po północy).
W sobotę rano zebrałam się na prom powrotny i pożegnałam wesołą ekipę. A potem łapałam stopa do Selfoss, na farmę, w której miałam zapewniony wolontariat na kilka dni. Ale o tym będzie już jutro…
PS. Właśnie siedzimy na naszym uroczym ganku i palimy sziszę. Moi bracia i Śnieżko ślą pozdrowienia!
Pingback: Autostop na Islandii | KARABOSKA()