historia jednej autostopowej przygody i jednego miejsca

DSC_0664-horzTak intensywnego weekendu jeszcze nie miałam będąc w Anglii. A wszystko za sprawą tego, że mama przyleciała do mnie w odwiedziny. I wszystko było jeszcze bardziej ekscytujące.

Chciałyśmy zaoszczędzić 30 funtów i przeżyć nową przygodę. Wpadł nam pomysł, żeby przejechać trasę Salisbury – Bath stopem. Przecież to tylko 60 km, a mamy na to cały dzień. W razie czego stanęłyśmy blisko stacji, żeby po nieudanej próbie wybrać się jednak pociągiem. Była niedziela rano, trochę słońca przedzierało się przez chmury, ja miałam czerwone spodnie, mama kartkę w ręku. Panikowałam, bo kiedyś tam usłyszałam, że autostop w Anglii się teraz nie sprawdza. Czekamy. Jedynie 10 minut i zatrzymuje się kobieta w średnim wieku. Zabiera nas do Wilton na rondo, gdzie droga kieruje się prosto na Bath. Po drodze mówi, że w tych czasach stop jest niebezpieczny, że ona raczej się nie zatrzymuje, ale jak stoją dwie kobiety, to zrobi wyjątek, a moją odpowiedź skąd jesteśmy skwitowała tylko: „Wiedziałam, że z bloku wschodniego”. Wysadza nas po paru minutach. Dobra, jakaś 1/10 drogi już zrobiona.

DSC_0657

Wilton to taka wiocha zaraz za Salisbury. Przy drodze uroczy kościółek z cmentarzykiem, plac zabaw i rondo. Stanęłyśmy na wylotówce w stronę Bath. Po drodze minęło nas paru przechodniów, każdy z uśmiechem na twarzy życząc nam powodzenia. Znowu czekamy nie więcej jak 10 minut i zatrzymuje się przystojny pan w wieku mojej mamy w wymuskanym samochodzie. Od razu zaznacza, że jest w stanie nas podwieźć jedynie parę kilometrów do najbliższej stacji. Po drodze rozmowa za bardzo się nie klei. Boję się dotykać glanami podłogi, żeby przypadkiem się nie pobrudziła. W pewnym momencie pan informuje, że jego samochód jest elektryczny, a nie na benzynę. Rzeczywiście jakoś tak gładko jechał. Nissan Leaf, który po przejechaniu 20 km musi wrócić do domu, żeby się naładować. Całkiem dobre rozwiązanie na krótkie jazdy, a przy tym jakie ekologiczne!  Wysiadłyśmy, przed nami mała stacja, więc uzbrajamy się w ciastka i więcej cierpliwości. Przecież teraz już nie wrócimy pieszo do Salisbury na pociąg. Przygoda trwa w najlepsze!

Chyba jesteśmy szczęściarami, albo po prostu dwoma uroczymi kobietami na drodze, bo złapałyśmy kolejnego stopa w parę minut. Biały wan z błotem na przedniej szybie, mężczyzna około 40, w samochodzie nieład, a on przerzuca butelki (wyglądające jak po wódce) pod siedzenie.  Mówi, że jedzie do samego Bath, czyli jakieś 50 km przed nami. Kiedy wsiadałam, szepnęłam do mamy „on chyba jest pijany”, ale dobra, raz się żyje. Wolę to, niż kolejne czekanie na okazję. Samochód zgasł i nie chcę odpalić, kierowca informuje, że pierwszy raz mu się do zdarza. Po paru próbach maszyna ruszyła i jesteśmy na drodze. W myślach mam jakieś roztrzaskane ciała, szczątki samochodu i te butelki po wódce pod siedzeniem. Amen!

Zaczynamy rozmowę standardowo. Skąd jesteśmy, dlaczego jedziemy do Bath, czemu stopem. Mówi, że jak był młody, to też tak podróżował. W sumie to bardzo częste zjawisko, że osoby, które kiedyś podróżowały stopem, chętniej zabierają stopowiczów teraz. W 1997 roku  był w Polsce, jechał rowerem z Krakowa do Budapesztu. Podobały mu się polskie góry i ładne, słoneczne, majowe dni. Również powiedział, że lubi polski język, bo brzmi bardzo melodycznie. Przez cały pobyt mojej mamy robiłam za tłumacza, a w niedzielę byłam już tak wprawiona, że nie sprawiało mi problemu podzielenie mózgu na dwa języki. Więc Steve (bo tak miał na imię) miał okazję słuchać polskiego przez całą drogę. W pewnym momencie rozmowa zeszła na temat tego, co nasz kierowca robi w życiu. Okazało się, że gra na kontrabasie w zespole, a pracuje jako technik dźwiękowy. Opowiedział mi, jak to się stało, że jego samochód wygląda jak po apokalipsie. Poprzedniego dnia wjechał w błoto i potem nie mógł wyjechać. Spędził więc noc w wanie (szczerze, to mu trochę współczuję), a następnego dnia rano jakiś miły traktor go wyciągnął. A potem zabrał pewną matkę z córką stopem… I w tym momencie zdałam sobie, jak całe nasze życie zależy od takich małych przypadków.

Kolejną ciekawostką było to, że Steve wraz ze swoją żoną i dwójką dzieciaków mieszka na barce na rzece (chyba nazywają to Kanałem), który ciągnie się pomiędzy Bristolem a Londynem. Oczywiście ciekawa wszystkich nietuzinkowych rzeczy musiałam się o wszystko wypytać. Ich łódka nie jest wcale mała – 3 metry na 22. Czasami ciężko jest z ogrzewaniem, ale standardowe (mniejsze) nie mają z tym problemu. Co jakiś czas przypływa kontener z węglem, dzwoni dzwoneczkiem i mieszkańcy barek nabierają go dla siebie. Jeżeli chodzi o elektryczność, to czerpią ją z solarów. Zbiornik z wodą można uzupełnić w przystaniach, które są rozłożone po Kanale w różnych miejscach w odległości kilku kilometrów – jedno uzupełnienie wystarcza na około miesiąc. Wynajęcie barki jest ponoć tańsze od mieszkania, ale tego muszę się jeszcze upewnić. Jedynym przepisem jest, że nie można stać w jednym miejscu dłużej niż 2 tygodnie. Sam Steve podsumował to tak „Mieszkanie na barce jest jak niekończący się festiwal. Tutaj znajdziesz mnóstwo ludzi powiązanych z muzyką i sztuką. Co wieczór ogniska, spotkania i wspólne granie.” Teraz pewnie możecie domyślić się mojego planu na przyszłość…

A teraz najważniejsza część mojego wpisu, czyli jak nie chciało Ci się wcześniej czytać i przebiegłeś tylko wzrokiem po zdjęciach, to to koniecznie przeczytaj!

Steve opowiedział nam także historię pewnego miejsca. Chodzi o lokalny pub The Bell w Bath, w którym od wielu lat zbierała się muzyczno-alternatywna część miasta. Właściciel, po 23 latach postanowił sprzedać miejsce i wystawił pub za ponad 900.000 funtów. Kiedy stali bywalcy się o tym dowiedzieli, nie chcieli stracić swojego miejsca. Więc pomiędzy jednym a drugim kuflem piwa wpadli na pomysł, aby wspólnie zrobić akcję i uzbierać pieniądze na jego wykupienie. Jak Steve dalej wspominał, było całkiem ciężko znaleźć osoby, które chciałyby zainwestować większą sumę pieniędzy w to miejsce. Po trzech tygodniach akcji mieli zaledwie 7 tysięcy funtów i powoli przestali wierzyć w swoje zwycięstwo. Na szczęście działania ich nie obeszły się bez echa i wkrótce do akcji dołączyło parę sławnych osób, między innymi Peter Gabriel i Robelt Plant. Udało uzbierać się pieniądze na czas i od mniej więcej 3 tygodni The Bell jest własnością ponad 5000 osób!  Więcej o tej kampanii można przeczytać na stronie BBC. Ta historia mnie bardzo zauroczyła, tak, że musiałam się nią podzielić z wami. Jest to przykład niesamowitej solidarności i tego, że kiedy ktoś mądry wpadnie na pomysł, a reszta za nim podąży, to naprawdę wiele można zdziałać. Ta akcja ruszyła też innych ludzi „bo jeżeli oni kupili pub, to dlaczego nie możemy kupić jakiejś poczty i sklepu”. Piękny przykład na to, że nie wszystko musi należeć do ogromnych korporacji i że grupa ludzi też może działaś wspólnymi siłami. Na koniec podróży Steve wręczył mi ulotkę z jego danymi i adresem do pubu, żebyśmy mogły poczuć trochę tego klimatu.  I skorzystałyśmy! Lokalne piwo i dwa proste dania były niesamowite, a do tego klimatyczna muzyka!

Poniżej znajdziecie filmik, który nagrałam już w środku. Być może uda wam się choć trochę poczuć  tę niesamowitą przygodę!

Nie wiem czy powinnam robić jakieś podsumowanie, bo słów napisałam już wiele. Mogę jedynie dodać, że jazda autostopem to niesamowita przeżycie i nigdy nie wiadomo, kogo los postawi nam na drodze. Warto więc ruszyć, warto spróbować, warto spełniać marzenia, warto się inspirować i słuchać co mają inni do powiedzenia!

podpis