Postanowiłam wrócić do pisania, mimo iż nie jest to takie proste jak myślałam. Jakiś tydzień temu wylądowałam po raz kolejny w Norwegii i mam zamiar osiedlić się tutaj na rok, może trochę dłużej… no zobaczymy. Powiem szczerze, że podbudowana całą tą nową sytuacją postanowiłam wprowadzić trochę życia do tego smutnego i opuszczonego miejsca. Może nawet więcej życia niż wcześniej! Pewnie jak wkręcę się w pisanie, to powstanie nawet cała rzesza nowych serii i pomysłów.
Tymczasem… opowiem gdzie jestem, co robię, jak do tego doszło. I może kilka słów o mojej nieobecności.
Mieszkam na farmie w Fenstad – miejscowości oddalonej od Oslo o jakąś godzinę drogi. Życie tu toczy się powolnym tempem, każdy zna każdego, a dookoła nie ma zbyt wielu atrakcji. Ale jest dobrze! Powiem szczerze, że wcale nie tak wyobrażałam sobie to miejsce. Jest to po prostu zwyczajna wiocha, całkiem podobna do tych polskich wioch (no może jedynie te domy mają takie dość… skandynawskie). Jednak wszystko dookoła niczym nie przypomina tej niesamowitej i zapierającej dech w piersiach scenerii norweskiej. Trochę za daleko stąd do jakiegoś zajebistego fiordu.
Ale nie ma co narzekać. Przynajmniej są omszone lasy, wilgotne ścieżki, czyste powietrze i kilka jezior w okolicy.
Właściwie większość okolicy pokryta jest złotymi polami zbóż, a dookoła sterczą takie kolorowe drewniane domki. Miejsce w którym mieszkam jest starą osadą rolniczą, datowaną na jakiś X/XI wiek. Przynajmniej mogę poczuć trochę tej wikińskiej historii wpuszczonej w glebę pod stopami.
Poza tym cieszę się ostatnimi podrygami słonecznych dni i jesiennej aury. Wczoraj, kiedy paliliśmy ognisko nad rzeką dosłownie zamarzałam. A właśnie! Rzeka Vorma to kolejny spoko spot naszej wioski! Naznaczony czaszką bobra.
Innym ciekawym miejscem zaraz obok Fenstad jest jeziorko, a raczej całkiem spore jezioro ukryte w lesie. Żeby tam dotrzeć trzeba mieć kalosze i jakąś wolną godzinkę. Ja godzinek wolnych mam dużo, więc pewnie się tam jeszcze wybiorę, bo miejsce ładne, a w okolicy można znaleźć schronienia i chatki na ewentualne postanowienie odcięcia się od świata.
Wczoraj udało się nam wyskoczyć na kilkugodzinną wyprawę na górę Mistberget o przerażającej wysokości 663 m. n.p.m. I niestety jest to najwyższy szczyt w okolicy. Jak się dokładnie przyjrzycie, to na zdjęciu poniżej, gdzieś tam w oddali pomiędzy polami znajduje się moja farma. Tak raczej daleko od tego fajnego jeziora po prawej stronie.
A w drodze powrotnej miałam okazję cyknąć fotkę największemu jezioru w Norwegii – Mjøsa. Jedno zdjęcie w nagłówku, drugie poniżej.
Teraz opowiem o tym, czym się zajmuję w Norwegii. No… nie będę trzymała tego w tajemnicy, że po raz kolejny jestem… au pair. Nie wiem czy się cieszyć, czy płakać nad moim opiekunkowym losem, ale zawsze jest to jakiś sposób na życie. Tym razem mam już prawo jazdy i samochód do dyspozycji co daje mi znaczną wygodę w podróżowaniu i zwiedzaniu miejsc. Poza tym moja host rodzina jest urocza i niczym z norweskiego katalogu – pięć obliczy włosów blond. Mam też wystarczająco dużo wolnego czasu na robienie skarpetek na drutach, spacery albo ewentualną drugą pracę. I rozpoczynam intensywny kurs norweskiego, bo jakoś muszę się z dzieciakami dogadywać.
Tak że tego. Jest dobrze.
I tak na koniec nie wiem sama czy powinnam wyjaśniać przerwę w pisaniu, czy lepiej przemilczeć moją niekonsekwentość i brak chęci do robienia czegoś co lubię. Możemy to nazwać blogową depresją, albo czymś w rodzaju długoterminowego kryzysu. Bo po prostu nie widziałam sensu w pisaniu z przymusu. To ma przecież płynąć z SERCA. Tak jest! Z serca! Więc wracam z całym sercem. Do usłyszenia wkrótce, pewnie jakoś po powrocie z Fuerteventury. Tym czasem zaglądajcie na fanpage’a jeżeli chcecie jakieś słoneczne fotki niebawem!