1771 km, 2 dni, 32 godziny w pociągach
Takie są koleje losu, że przychodzi czas na nieoczekiwane akcje. I tak oto w zeszłym tygodniu napisała do mnie Angela, czy byśmy się razem gdzieś nie wybrały. Ja na to, że czemu nie, a nawet bardzo chętnie. Początkowo miałyśmy jechać stopem na Chorwację, ale temat potoczył się jakoś zupełnie… inaczej. Wypadło na trasę kolejową po Polsce. Zanim jeszcze ruszyliśmy udało nam się zwerbować Łukasza z grupy Życie jest piękne na facebooku. I taką trójką umówiliśmy się na spotkanie integracyjne przy piwie w wieczorny piątek. Dodam jeszcze, że to całe planowanie odbyło się w zeszły czwartek, a w piątek mieliśmy ruszyć na weekend naszego życia.
Bilet podróżnika, który można nabyć na wszystkie pociągi TLK w Polsce za śmieszną cenę 74 zł, posłużył nam jako przepustka do świata kolei na całe dwie noce. Nasza integracja zaczęła się w pubie antycafe w Krakowie, a kiedy już wiedzieliśmy że spędzimy ze sobą kolejne 2 dni, wyruszyliśmy na pociąg, który odjeżdżał o 23:22.
Początek podróży był nieco przerażający. Dostaliśmy miejsce w pierwszym przedziale tuż za lokomotywą, przez co było blisko do ubikacji. Gdy tylko ruszyliśmy, poszłam wesoło do kibelka z potrzebą, gdy nagle wybuchła powietrzem jakaś część z okropnym syko-piskiem i pchnięta tym ciśnieniem wleciałam wystraszona do przedziału. Tak to mniej więcej wyglądało. To nie była moja wina, lecz kogoś, kto pociągnął hamulec, ale powiem szczerze, że potem bałam się iść drugi raz do kibla.
Pierwsza noc w pociągu upłynęła nam na wspólnych rozmowach, także z naszymi współlokatorami z przedziału. Droga się nie dłużyła, a czasami wydawała za krótka. Gdzieś koło godziny 7 rano poszliśmy spać, jako że zwolniły nam się miejsca w przedziale i mogliśmy się jako tako rozłożyć. Nie długo nam się spało, bo już przed 11 byliśmy na miejscu… w Gdańsku.
Trochę zdezorientowani chodziliśmy po mieście szukając tego sławnego Neptuna (a tak właściwie morza). Dotarliśmy do świetnego targu ze świeżymi warzywami i owocami, których ceny były bardzo kuszące. Tak więc posililiśmy się nektarynkami, gruszkami, czy tam sałatą.
Takich atrakcji właśnie szukaliśmy.
Po jakimś czasie zamarzyło się nam popływać w morzu. Bo jak już jesteśmy w Gdańsku, to przecież nie wolno zmarnować takiej okazji! Nie miałam pojęcia, że z centrum nad wybrzeże jest tak daleko. Wzięliśmy więc tramwaj do Jelitkowa, który jechał chyba 40 minut.
Kiedy udało nam się dotrzeć na plażę, bez jakiegoś większego zastanowienia przebraliśmy się w stroje (ha ha, my stroju nie miałyśmy i kupiłyśmy na ciuchach, ha ha – za swój dałam 70 groszy). A potem bardzo szybko wskakiwaliśmy i wyskakiwaliśmy!
A tak nam było zimno.
Z Jelitkowa bardzo łatwo przejść do Sopotu i widać molo, które wydaje się być blisko. No właśnie… wydaje. Powiem szczerze, że byłam bardzo głodna, wręcz umierałam po drodze, a nigdzie nie było sensownej pizzeri. Kiedy już takową znaleźliśmy, a potem najedliśmy, wybraliśmy się na molo.
Po drodze na pociąg wpadł nam pomysł, żeby nazbierać skarbów natury, a potem zrobić łapacze snów i bransoletki przyjaźni… No cóż, na samym zbieraniu artefaktów się skończyło, bo nigdzie nie mogliśmy dostać muliny. Jednak nasze zebrane pióra, jarzębinę, kasztana i jakieś dzikie róże postawiliśmy później na półce w przedziale tworząc pięknie widoczny z korytarzu ołtarz.
Nasz pociąg z Sopotu był chyba jedyną najdłuższą opcją jaka wchodziła w grę. Jechaliśmy do Przemyśla – całe 15 godzin. A po drodze wiele się działo, jako że mieliśmy cały przedział dla siebie, jak i nawet kilka w wagonie. Jak widać, chyba nikt do Przemyśla nie chce jeździć.
W pociągu postanowiliśmy sobie robić zdjęcia co pół godziny – zamieszczając statyw na tych półkach u góry – i tak powstała seria dość dziwnych zdjęć…
… jak to wszystko zaczynaliśmy
… jak mieliśmy dziką różę zamiast oczu (mnie spadła)
… jak byliśmy Indianami
… jak jedliśmy sałatę lodową (którą konduktor nie chciał się poczęstować)
… i jak było już jasno.
W nocy miała jeszcze miejsce nocna seria malowania światłem. Miny ludzi przechodzących przez korytarz i spostrzegających miarowo machających świecącymi komórkami Indian – bezcenne.
Takie tam portrety w korytarzu.
Tak naprawdę w tej wyprawie nie chodziło o zwiedzanie miejsc, a właśnie o tę jazdę pociągiem. Te wszystkie myśli, które się przewinęły w naszym przedziale, to miarowe stukanie, widoki za oknem, rozkładanie tipi, bycie zwycięzcami, poznawanie nowych ludzi i rozmawianie z konduktorami. Jeżdżenie koleją daję tę przewagę nad innymi środkami transportu, że nie trzeba kierować, przejmować się że się nie zdąży (bo i tak się nie zdąży), że jest duża możliwość poznania innych ciekawych osobowości, swobodnego picia i jedzenia i przechadzek po korytarzach.
Kiedy udało nam się dotrzeć do Przemyśla, po piętnastu, szesnastu, whatever godzinach, zaraz przed wyjściem z dworca spotkaliśmy dziwnego jegomościa. Człowieka, który miał kaca, a w torbie na aparat mieściły mu się 4 browary i aparat jak dobrze upchnął. Oferował swoją pomoc w zwiedzaniu miasta, bo, jak sam mawiał, na kaca najlepsze jest robienie zdjęć (zwłaszcza w trybie sportowym). Posłusznie podążyliśmy za człowiekiem w zielonej bluzie (o tak, takiej jak na zdjęciu poniżej).
Doprowadził nas do nieczynnego wyciągu krzesełkowego oddalonego o 2 km od centrum. Nie wiedział, że jest nieczynny, a żeby się upewnić podszedł pod sam budynek, bo rzeczywiście z drogi nie było widać, że krzesełka nie jeżdżą ha ha. Cała ta historia przypominała te o gwałtach, porwaniach i narządach przewożonych przez Ukrainę, więc postanowiliśmy się jakoś od pana odłączyć i zamiast pomaszerować z nim do centrum łapaliśmy stopa w Bieszczady. Ale to tak naprawdę była tylko przykrywka, bo już po jakimś czasie przyjechał kolega Łukasza i wspólnie pojechaliśmy do centrum…
pojechaliśmy do centrum, żeby … znowu spotkać dziwnego pana przy naszym miejscu do parkowania. Gdy nas spostrzegł, krzyknęliśmy do kierowcy, aby szybko zawracał i nas wysadził gdzieś indziej. I tak też zrobił, a my potem cały boży dzień unikaliśmy pana w zielonej bluzie.
Przemyśl, to naprawdę ładne miasteczko. A wydawało się jeszcze bardziej malownicze przez świetną słoneczną pogodę i przebarwione liście na drzewach.
Mają też dziwny zamek, z którego rozpościera się całkiem ciekawa panorama.
Na koniec jeszcze odwiedziliśmy niedźwiedzia na rynku i wybraliśmy się na pizzę. O 15 mieliśmy nasz ostatni przejazd tego weekendu.
W związku z tym, że nie dostaliśmy miejsc obok siebie, postanowiliśmy usiąść wspólnie w przedziale rowerowym. Po jakimś czasie dołączyło do nas dosyć sporo ludzi i 3 rowery, a nawet pewne przywiezione z Ukrainy dobroci. I tak po 20 wylądowaliśmy w Krakowie kończąc naszą dwudniową przygodę.
Jestem naprawdę wdzięczna za ten genialny i tak bardzo spontaniczny wyjazd. Ludzi, z którymi jechałam wcześniej nie znałam, a mimo to dogadaliśmy się świetnie – wiecznie się śmiejąc i wymyślając coraz to nowsze pomysły. Cały ten weekend zaowocował pewnymi zmianami w moim życiu, a także chęcią do kolejnych przygód. I tak oto oznajmiam, że jeżeli tylko ktoś z Was do mnie napisze o jakimś super wyjeździe, piszę się w ciemno. Bo tak naprawdę nie warto odkładać życia na kiedyś, kiedy wszystko zacznie nam sprzyjać, warto zacząć żyć już teraz, spełniając swoje najgłupsze marzenia i śmiejąc się z tego po latach.
PS. Niektóre zdjęcia zapożyczone od super-Angeli!