To dopiero czwarty wpis poświęcony mojej islandzkiej przygodzie, a ja jeszcze tyyyyle mam do opisania! Od razu muszę uprzedzić, że mój dziennik zapisany islandzkimi przygodami zostawiłam w Polsce, a wszystko co tu napiszę bazuje na mojej wybiórczej pamięci. Jednak posiłkując się zdęciami jestem w stanie przytoczyć to co najlepsze! Tym razem zabiorę Was w podróż czerwoną skodą, rocznik ’99, która mimo swojego wieku i stanu świetnie sobie poradziła na niekoniecznie asfaltowych drogach…
Do przeczytania dostępne również poprzednie części dziennika:
- dziennik z Islandii – dzień 1- 3 – Reykjavik
- dziennik z Islandii – dzień 4 – 7 – moje pierwsze autostopowanie
- dziennik z Islandii – dzień 8 i 9 – wolontariat w Töfrastaðir
We wtorek 1 lipca spotkałam się z Kubą i Łukaszem w centrum handlowym w Reykjaviku. Mniej więcej mieliśmy naszą trasę rozplanowaną w głowach, ale z tym planowaniem to nigdy nie wychodzi tak jak się zaplanuje. Posiłkowaliśmy się jakimś przewodnikiem z mapami, a nasza trasa wyglądała mniej więcej tak jak na pięknej ikonografii poniżej i liczyła sobie około 770 km. Chłopaków wcześniej nie znałam i jakoś całkiem przypadkowo zgadaliśmy się przez internet, że będziemy w tym samym czasie na Islandii i czemu by nie pojechać gdzieś razem. I tak oto rozpoczął się nasz roadtrip czerwoną skodą…
Pierwszego dnia zmierzaliśmy do centrum wyspy, do najdłuższej jaskini pochodzenia wulkanicznego na Islandii. Wcale nie zdawaliśmy sobie sprawy, że droga tam prowadząca niekoniecznie jest przeznaczona dla takiego typu samochodu, jednak dzielna skoda dobrze sobie tam poradziła (mimo chwilowego rzężenia w przednim kole). Zanim tam jednak dotarliśmy, zatrzymaliśmy się przy Hraunfossar i znajdującego się obok Barnafoss (po polsku 'dziecięcy wodospad’). Z tym drugim wodospadem wiąże się pewna legenda, według której znajdował się tam kiedyś kamienny łuk łączący brzegi rzeki. W dniu Bożego Narodzenia cała rodzina z pobliskiej farmy wybrała się na mszę, zostawiając dwójkę chłopców w domu. Po powrocie okazało się, że dzieciaki zniknęły, a ich ślady prowadziły w kierunku rzeki. Prawdopodobnie dzieci spadły z kamiennego łuku i utonęły. Zrozpaczona matka przeklęła ten naturalny most, aby w przyszłości każdy kto przez niego przejdzie zginął tak samo jak jej dzieci… Jednak niedługo potem łuk skalny został zniszczony podczas trzęsienia ziemi. Nieco brutalna legenda, ale miejsce przepiękne.
Nieco później udało nam się dotrzeć do owej jaskini zwanej Surtshellir. Jak przystało na islandzkie nazwy miejsc, nie jest ona przypadkowa – została nazwana ku czci giganta ognia z mitologii nordyckiej i jest ona najdłuższą jaskinią tego typu na Islandii – prawie 2 km długości. Nie odważyliśmy się jednak wejść do środka ze względu na zaległy tam jeszcze śnieg. Wybraliśmy się natomiast na spacer po zamszonym polu lawy Hallmundarhraun rozciągającym się dookoła.
Sama jaskinia z góry wyglądała dość nieciekawie. Zupełnie jak takie zwyczajne szczeliny (ale na pewno zwyczajną szczeliną nie była!).
Wracając na główną drogę mogliśmy podziwiać majaczący w oddali lodowiec, którym był albo mniejszy Eiríksjökull albo ten większy Langjökull. Nie jestem tylko pewna który…
Tamtego dnia wróciliśmy do miejscowości Borgarness i postanowiliśmy rozbić namioty. A jako że nie znaleźliśmy żadnego lepszego miejsca, rozłożyliśmy się pomiędzy blokami. Uroczo…
Postanowieniem na kolejny dzień było objechanie półwyspu Snæfellsnes i dostanie się na Westfjordy – najmniej turystyczne i najbardziej dzikie miejsce na całej Islandii. Cała nasza droga była piękna i wyglądała mniej więcej tak.
Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się, żeby porobić zdjęcia jak prawdziwi turyści. Na tym poniższym znajduje się krater Eldborg.
Jeżdżenie z kimś samochodem ma tę przewagę, że można zatrzymać się w każdym momencie i nie jest się uzależnionym od całkiem przypadkowych kierowców, którzy mają z góry wyznaczony cel. Tak więc zatrzymywaliśmy się praktycznie w każdym miejscu wartym zatrzymania się, stąd też duża ilość zdjęć w tym wpisie.
Półwysep Snæfellsnes to także często pomijana przez turystów trasa. Większość osób odwiedzających Islandię „zalicza” jedynie Golden Circle, lub ewentualnie jedzie drogą numer jeden dookoła wyspy. Moje założenie było podobne – objechać wyspę dookoła – jednak udało mi się zrobić parę odstępstw, między innymi wyżej wymieniony półwysep, czy też Westfjordy, o których będzie w kolejnym wpisie.
Na samym końcu półwyspu znajduje się rezerwat, który razem z lodowcem Snæfellsjökull jest jednym z najpiękniejszych miejsc na długie wędrówki. My zatrzymaliśmy się w malowniczej miejscowości Arnastapi, gdzie pogoda na szczęście nam dopisała i mogliśmy udać się na mały spacer po klifach.
Po drodze zatrzymaliśmy się w centrum turystycznym, gdzie jakiś chłopak polecił nam zobaczenie paru atrakcji, a także opowiedział o promie Baldur płynącym z miejscowości Stykkishólmur aż na Westfjordy. Po drodze Kuba i Łukasz chcieli też załapać się na jakiś rejs w poszukiwaniu waleni, jednak ze względu na nadchodzący sztorm, wszystkie wycieczki zostały odwołane. Mieliśmy bardzo ograniczony czas, żeby dostać się na ten prom, jednak udało nam się dotrzeć na czas. Koszt takiej promowej wyprawy to około 150 zł za osobę i tyleż samo za samochód.
Po drodze prom zatrzymuje się na wyspie Flatey, gdzie można zostać jeden dzień w cenie tego samego biletu promowego i następnego dnia ruszyć dalej na Westfjordy. Nas gonił czas, czas, więc zrezygnowaliśmy z tej przyjemności. A i pogoda też nie była najlepsza na zwiedzanie tej maleńkiej wysepki.
W końcu dotarliśmy na Westfjordy, gdzie pogoda nas nie rozpieszczała, ale widoki a i owszem. Jest to niezwykłe miejsce, najmniej zaludniona część Islandii, najbardziej dzika i najmniej turystyczna. Raj dla pieszych i konnych wypraw. A w samej północnej części Westfjordów nikt nie mieszka, czasami tylko można się natknąć na jakieś lisy polarne.
Nasz dzielny samochód dobrze sobie radził po żwirowych drogach, które dopiero co zostały otwarte po zimowej niedyspozycji. W niektórych miejscach zalegało jeszcze sporo śniegu, a przypominam, że mieliśmy lipiec!
W wielu miejscach na wyspie spotkać można takie kamienne kopczyki. Pewna Islandzka para wytłumaczyła mi, że układane są one przez osoby odwiedzające Islandię. Po ułożeniu mają one zapewnić szczęście oraz powrót do tego miejsca. Ja także ułożyłam taki kopczyk, ale o tym będzie w następnym wpisie…
Tamtego dnia dotarliśmy trasą do Dynjandi – chyba najpiękniejszego wodospadu jaki widziałam na Islandii. Jak się później okazało, znajduje się tam darmowy camping z udogodnieniem jakim są łazienki i bieżąca (zimna) woda. Ale to doskonałe miejsce na niezapomniany nocleg w cudownej scenerii grzmiącego wodospadu i spokojnego fiordu.
Następnego dnia wyruszyliśmy w dalszą trasę. Przejeżdżaliśmy przez miejscowość Þingeyri, gdzie 4 lipca zaczynałam swój wolontariat z wikingami. Postanowiłam jednak pojechać z chłopakami nieco dalej, aż do Hólmavík, miejscowości, gdzie znajduje się muzeum magii i czarodziejstwa. Jechaliśmy długo przez bardzo kręte fiordy, tak długo, że muzeum zastaliśmy zamknięte. I tam też rozdzieliłam się z Kubą i Łukaszem.
I zostałam znowu sama. Do wyboru miałam albo szukać miejsca na rozbicie namiotu, albo próbować łapać stopa w kierunku Þingeyri i mojego wolontariatu. Wybrałam to drugie i chociaż ruch na drodze był znikomy, ale udało mi się złapać parę Kanadyjczyków, z którymi dojechałam aż do Ísafjörður. Te same kręte 200 km przez fiordy. A po drodze zatrzymaliśmy się w muzeum lisów polarnych, gdzie można było zobaczyć tego słodkiego malucha.
A potem, w Ísafjörður, była najgorsza noc jaką spędziłam na Islandii… ale o tym napiszę już wkrótce.