Myślę, że to może być jeden z ciekawszych wpisów o Islandii. W końcu nie każdy ma możliwość mieszkania z wikingami, jadania ich przysmaków, a także pływania knarem (autentyczną repliką przybrzeżnej łodzi wikingów). Tak więc wszystkich zainteresowanych zapraszam do tego wpisu. I od razu mogę zapowiedzieć, że w następnym poście jaki się pojawi na blogu, będzie dokładnie opisane, jak znaleźć wolontariat w trakcie podróżowania.
A jeżeli ominęły Cię jakieś islandzkie wpisy, to nie musisz szukać daleko, wszystko podaję na tacy:
- dziennik z Islandii – dzień 1- 3 – Reykjavik
- dziennik z Islandii – dzień 4 – 7 – moje pierwsze autostopowanie
- dziennik z Islandii – dzień 8 i 9 – wolontariat w Töfrastaðir
- dziennik z Islandii – dzień 10 – 13 – czerwoną skodą przez Islandię
Zanim jednak przejdę do opowieści o wikingach, chciałabym powrócić pamięcią do tej okropnej nocy z dnia 4 na 5 lipca, na nieszczęście spędzonej w namiocie. A na szczęście w towarzystwie Kanadyjczyków. Jak już dojechaliśmy późnym wieczorem do Ísafjörður, nie pozostało nam nic innego, tylko poszukać dogodnego miejsca na rozbicie się (czyt. takiego w którym nie wywiało by nas w kosmos). Po nieudanych poszukiwaniach darmowego kawałka ziemi, zrezygnowani udaliśmy się na camping, gdzie nasze namioty zostały osłonięte drzewami. Myślę, że jakoś udałoby mi się zasnąć, gdyby nie to, że Kanadyjczyk powiedział: „mam nadzieję, że te drzewa wytrzymają tak silny wiatr i nie spadną nam w nocy na głowy”. To przesądziło o mojej nieprzespanej nocy, jak również fakt, że na dworze były tylko 2 stopnie Celsjusza, mój namiot wyrywał się do odlotu, a drzewa wyły niemiłosiernie. Noc była okropna. Pierwsza z takich dwóch na Islandii.
Za to po każdej burzy świat staje się piękniejszy…
Następnego dnia rano w średnim humorze, lecz jednak śpiewając, ruszyłam w kierunku drogi do Þingeyri – mieściny, która miała zostać moim domem na najbliższych kilka dni. Trochę padało, przeszłam parę kilometrów, znalazłam polski sklep, stanęłam na drodze i zaczęłam machać. Zatrzymały mi się trzy samochody, które jechały w trochę innym kierunku (po drodze znajdował się kilkukilometrowy tunel, który rozdzielał się na dwie drogi w środku), więc nijak mogłam z nimi jechać. Kolejnym samochodem jechało starsze małżeństwo zmierzające właśnie do mojego miejsca docelowego. Niestety nie mówili zbyt dobrze po angielsku, ale byli przesympatyczni i w połowie drogi zatrzymali się na lunch i podzielili się ze mną bagietką i bezalkoholowym piwem. Jak później się okazało, znali oni Jóna, czyli mojego guru wikingowego, który zgodził się przyjąć mnie do ekipy. W sumie nic dziwnego, że go znali, jak ichniejsza wioska liczy jedynie 260 osób… (to tak jakby 1/4 moich facebookowych znajomych).
Bardzo fajnie się złożyło, że akurat w ten weekend, w który przyjechałam, w miasteczku odbywał się festiwal wikingów. Dostałam stój i razem z Jónem chodziliśmy po mieście. Byliśmy w szkole, gdzie zorganizowano bazar, a także w czterech domach gdzie serwowano cztery różne zupy – taka tradycja, a wieczorem mieliśmy się zająć organizacją grilla na kilkaset osób. Całość przypominała takie wiejskie (tyle że islandzkie) dożynki…
Gdy wróciliśmy z imprezy, zapoznałam się z wikingami, którzy przez weekend zamieszkiwali dom Jóna (czyli ten sam, w którym ja też pomieszkiwałam). Byli oni członkami grupy rekonstrukcyjnej z Reykjaviku i postanowili się ze mną zaznajomić przy piwie, przekąskach i grze Cards Against Humanity – świetnej karciance, której zasad nigdy nie umiem wytłumaczyć…
Następnego dnia całą ekipą wybraliśmy się na mój pierwszy rejs statkiem. A później stało się to codziennością. Jednak ten pierwszy raz pamiętam najlepiej, a to ze względu na mały napad choroby morskiej.
Moje dni w Þingeyri bardzo spokojnie mijały. Czasami pomagałam w pobliskiej restauracji, czasami przygotowywaliśmy kolacje z pięknym widokiem, codziennie pływaliśmy łodzią z turystami i albo łowiliśmy ryby, albo po prostu pokazywaliśmy uroki wikingowego życia.
Þingeyri znajduje się w niesamowitym miejscu, na wybrzeżu Dýrafjörður – jednego z bardziej malowniczych fiordów Islandii. Centrum wioski wygląda mniej więcej tak jak na zdjęciu poniżej. Nie ma tam żadnego sklepu, a w zimie ciężko o dojazd do innych miejscowości. Znajduje się natomiast hotel, restauracja, kawiarnia i wikingowie, którzy oferują przeróżne atrakcje. Miasteczko jak widać spokojne, każdy każdego zna, a turyści są raczej rzadkością.
Aby umilić mi czas, Jón zabrał mnie na przejażdżkę do pobliskiego ogrodu botanicznego – Skrúður, jednego z najstarszych na wyspie. Przez długie lata ogród niszczał, jednak ogrodnicy wolontariusze postanowili się nim zająć i ponownie go otworzyć dla zwiedzających. Teraz prezentuje się mniej więcej tak.
A kto zgadnie z jakiej części wieloryba pochodzą te kości?
Na koniec pokażę Wam jeszcze parę widoków z Westfjordów i jak kiedyś się zdarzy, że będziecie na Islandii, to radzę nie omijać tej najpiękniejszej części wyspy!
I to chyba na tyle z mojej wikingowej przygody. Macie jakieś pytania? Piszcie w komentarzach a ja na pewno odpowiem. Mam nadzieję że się podobało. Do przeczytania!