Hmmm… grawitacja, kosmos i te sprawy. Powiem szczerze, że temat bardzo wszechobecny, często budujący scenerię dla filmów science fiction, jednak bardzo rzadko ukazany w realny sposób. I o to chyba właśnie chodziło twórcom „Grawitacji”, bowiem nie znajdziemy tu żadnych latających spodków, kosmitów biorących ludzi na swoje badania, ani nawet odkrywania innego życia w kosmosie. To co zobaczymy w filmie jest mniej lub bardziej bliskie rzeczywistości.
Jakiś czas temu przez Internet przetoczyła się seria filmików ukazujących życie w kosmosie. Takie codzienne – dryfowanie po pokładzie, mycie zębów, śpiewanie piosenek, puszczanie kropel wody… Powiem szczerze, że byłam bardzo zaciekawiona astronomicznymi faktami ukazującymi się na youtube’owym kanale kanadyjskiego astronauty Chrisa Hadfield’a. I mniej więcej dlatego też zdecydowałam się zobaczyć „Grawitację”, bo wiedziałam, że takiej kosmicznej przygody w 3D nie można sobie odpuścić.
Właściwie to filmy w 3D widziałam tylko trzy: Avatar, Wreck it Ralph i właśnie Grawitację. Nigdy nie uważałam, żeby to było jakieś super niesamowite przeżycie z wyrąbanymi w kosmos efektami, do czasu… gdy właśnie ich tam nie wyrąbali. Powiem szczerze, że to co zobaczyłam w kinie było naprawdę niesamowite. Piękno ziemi widzianej z oddali, wschodzące słońce w kosmosie, meteoryty pędzące wprost na Twoją twarz i najpiękniejsze dryfujące łzy jakie w życiu widziałam.
„Grawitacji” nie mogę wam zaspoilerować, bo musiałabym się nieźle postarać! Historia jest tak prosta i zarazem tak nierealna, że nie ma co się nad nią rozczulać. Jest sobie Ryan Stone (Sandra Bullock), która wylatuje na swój pierwszy w życiu rejs kosmiczny i jest Matt Kowalski (George Clooney), który leci na swój ostatni. Są to ludzie mający wielkiego pecha, bo ich stacja zostaje roztrzaskana przez szczątki satelity. Obydwoje muszą walczyć o przetrwanie w tej bezludnej przestrzeni docierając do poszczególnych stacji: rosyjskiej i chińskiej (ażeby nie było im za łatwo). Powiem szczerze, że to co się tam dzieje jest tak nierealne w swojej realności, że szkoda się więcej rozpisywać.
Zawsze mi się wydaje, że niektóre filmy oglądam zbyt powierzchownie. Przeczytałam parę recenzji „Grawitacji” i te wszystkie ochy i achy na temat metafory życia, problemu samotności uwypuklonej przez otaczającą pustkę, umiejętności pogodzenia się ze śmiercią… jednak mnie to nie rusza. Widziałam wiele lepszych filmów z przesłaniem, natomiast ten urzekł mnie swoją nieskazitelną stroną techniczną.
A do tego gra aktorska jest tutaj na wysokim poziomie. Co prawda przez większość filmu bohaterowie dryfują w skafandrach totalnie ograniczających ich ruchy, ale jak już Sandra Bullock wyjdzie ze swojego kokonu, to (omamo!) ma takie piękne ciało. I tak sobie lata bardzo skąpo ubrana. I to może być jednym z powodów, dla których warto zobaczyć ten film.
Ale czy tak naprawdę warto? No nie wiem… Oceńcie sami, czy ważne są dla Was zapierające dech w piersi efekty specjalne, czy jakikolwiek przekaz filmu? Bo o ile tego pierwszego będziecie doświadczać każdej sekundy trwania projekcji, o tyle z tym drugim wysłałabym Was na jakiś inny pokaz.
PS. Jak cieszę się, że jestem blogerką i moja recenzja filmu nie musi mieć żadnych reguł typowych dla wypracowania, gazety, zawierających super precyzyjnych sformułowań, w których wszyscy czytający się gubią. Możecie mnie hejtować, ale swobodne pisanie, to jest to co lubię!
Ten moment, kiedy Sandra Bullock wydostaje się z kombinezonu jest przecudowny! :) Też nie odczytałam z tego filmu żadnego przesłania, ale uważam, że był piękny. Kilka razy cholernie się wzruszyłam :)
popieram! film jest rzeczywiście piękny i pełen zapierających dech w piersi momentów :)