Właśnie ten widok zagościł w mojej świadomości, kiedy przyleciałam do Anglii. Pierwsze co zobaczyłam to mnóstwo deszczu i… tęczę. Wiedziałam, że ten rok będzie wyjątkowy i przełomowy pod każdym względem. Wiedziałam, że może być ciężko, ale wiele się nauczę. Właśnie mija mój 136 dzień bycia au pair, 136 dzień z dala od domu, przyjaciół i wszystkiego co znajome. A jednak jestem szczęśliwa, tak potwornie! Ale o tym będzie później. :)
[dla takich całkowicie zielonych: au pair to program wymiany kulturowej, w której młody człowiek wybywa do innego kraju aby zajmować się dziećmi, w zamian za co ma zapewnione zakwaterowanie, żarełko i tygodniowe kieszonkowe]
skąd się wpada na taki pomysł?
Z braku innych pomysłów. A może raczej z ich nadmiaru? U mnie było niepewnie, chciałam studia, ale nie wiedziałam jakie i w międzyczasie zaczęłam przeglądać oferty au pair. Najprawdopodobniej to wynikło z poszukiwań mojej mamy pracy za granicą, dokładnie rok temu, w zimę 2012. Pokazała mi, że czasami ludzie szukają młodych par, lub dziewczyn do opieki nad dziećmi i domem. Ciekawa opcja – masz wyżywienie, mieszkanie, kieszonkowe i dużo wolnego czasu. Dlaczego więc nie spróbować. I tak oto zaczęłam drążyć temat – podążać za stronami, agencjami i forum.
następny krok – szukanie odpowiedniej rodzinki
Są dwa sposoby – albo bierzesz sprawę w swoje ręce i szukasz host rodziny przez internet, albo zdajesz się na łaskę agencji, która robi to za ciebie. Oczywiście opcja druga wymaga pewnego nakładu pieniężnego, a ja jako nie lubiąca przepłacać za coś, co mogę sama zrobić, postanowiłam zainwestować czas i wybrać idealną rodzinkę. Niestety opcja jest otwarta tylko dla krajów europejskich, bo już na taki wyjazd do USA, musimy być pod skrzydłami agencji. Co warto zrobić, to zarejestrować się na aupair-world.net, a w inne stronki zostawić w spokoju, bo zawierają zdecydowanie za dużo spamu i mało konkretów. Nie powiem ile wysłałam zapytań do różnych rodzin, ale podejrzewam że było to coś koło 200. Z czego po jakichś 2 miesiącach wybrałam jedną, która mi najbardziej odpowiadała. Co ciekawe, to w międzyczasie dostałam bardzo fajną propozycję z okolic Londynu, byłam prawie przekonana, że tam jadę, lecz moje niezdecydowanie wzięło górę i odmówiłam. Aby być pewnym, że nie trafimy na seryjnego gwałciciela, albo sprzedawcę narządów, należy wcześniej przeprowadzić rozmowę via skype. Po tej czynności zazwyczaj ustala się termin przyjazdu korzystny dla obu stron, a także wspólne warunki dotyczące programu.
mój pierwszy tydzień
29 sierpnia 2012. Kiedy jechałam z mamą na krakowskie lotnisko, w trójce leciała piosnka Arctic Monkeys – Come together, a jakieś dwie godziny później leciałam ja. Samolotem do Bristolu. Z dużą walizką pożyczoną od babci. Nie wiedziałam na co się nastawić – na rzucenie się w ramiona, czy chłodne stanięcie z boku i wymamrotanie „hello”. Było coś pomiędzy – powitalny uścisk i słowne przywitanie. Następnie zostałam zapytana czy chcę kawę, i tak oto dostałam swój pierwszy w życiu kubek latte z COSTY, do której się już zdążyłam przyzwyczaić. Po drodze na parking zagajono mnie o polskie „pirogi”, z tym, że nikt z nich nie pamiętał jak to poprawnie powiedzieć, rzucili hasłem „dumplings” – ja wielkie oczy, zapytali się stojącej obok pary „Hi, do you know how to say „dumplings” in Polish?” – oni nie wiedzieli. Dopiero po jakimś nieokreślonym czasie się zorientowałam o co im wtedy chodziło i nawet udało mi się miesiąc temu ugotować dla nich tę niesamowitą polską potrawę. Dwu i półgodzinna podróż samochodem do Salisbury upłynęła przy dźwiękach Jacka White’a i jego najnowszej płyty. Zobaczyłam ulewną ulewę i zalany do połowy samochód na drodze, zobaczyłam też tęczę ze zdjęcia powyżej. Pamiętam, że wspomniałam wtedy coś o tym, że czytałam o „cathedral” w Salisbury, ale mnie źle zrozumieli i zaczęli tłumaczyć, „tak, oczywiście, znajdziesz tutaj kościół katolicki…”
Takich barier językowych znalazłam po drodze wiele. Nie łatwo jest wyrazić siebie, nie znając języka perfekcyjnie. Nigdy się nie poddałam, zawsze dążyłam do wyjaśnienia o co mi konkretnie chodzi i przez to się wiele nauczyłam. W pierwszym tygodniu obeznałam się z domem, zobaczyłam miasto, dowiedziałam się wielu ważnych rzeczy odnośnie mojej pracy, założyłam konto w banku, zapisałam się do collegu, jadłam w indyjskiej restauracji i odwiedziłam zespół pałacowy w Stourhead.
au pair – czym to to się zajmuje
Zakres obowiązków każdej operki jest inny i w większej mierze zależy od rodziny, która nas gości. Odpowiem więc na to pytanie na przykładzie mojego paromiesięcznego doświadczenia. Moim głównym obowiązkiem jest zajmowanie się dziećmi. Czy muszę kochać dzieci, żeby zdecydować się na taki rodzaj pracy? Tutaj przyznam się bez bicia, że nigdy nie potrafiłam ich zrozumieć, nawet za bardzo nimi się nie zajmowałam wcześniej, ani nie wiem czy potrafię cokolwiek wychować. Brakuje mi wielu cech potrzebnych do pracy z maluchami, jednak jestem bardzo cierpliwa i odpowiedzialna. O ile tej pierwszej cechy lepiej nie mieć tyle ile ja mam, o tyle ta druga, to chyba najważniejszy wyznacznik takiego rodzaju pracy. Do moich obowiązków należy codzienne wstanie na czas, podanie śniadania, ubranie i zaprowadzenie dzieciaków do szkoły. Kiedy wracam, mam właściwie wolne do godziny 15, jednak podczas tego czasu mam wyprowadzić psiaka oraz raz w tygodniu wymyć łazienki, raz odkurzyć cały dom i dwa razy pójść do collegu na angielski. Zostaję więc tylko jeden zupełnie wolny poranek, który zazwyczaj sprowadzam do siedzenia przed komputerem. Odbieram dzieciaki o 15:15, przyprowadzam do domu i około 17 podaję tak zwany dinner. Rodzice zazwyczaj wracają przed 18. Wieczory i weekendy mam wolne.
teraz zajmijmy się pozytywną stroną programu
Po pierwsze znaczna poprawa języka angielskiego. Już nie tylko umiem się przywitać, ale nawet tłumaczyć moje skomplikowane nastroje emocjonalne. Bez problemu zapytam o godzinę, pochwalę psa i dowiem się, z którego peronu odjeżdża mój pociąg. Umiem nawet czytać książki, takie jak Harry Potter i chodzę do kina na filmy dla dorosłych. Druga sprawa to wzrost samodzielności i pewności siebie, bo nie ma się kim wyręczyć przy zaczepce Anglika „hej, umówimy się wieczorem?” albo podczas podróży w nowe miejsce, gdzie aby się dostać, trzeba pytać, sprawdzać i organizować. W kolejności znajdzie się czas wolny, który można wykorzystać na przykład na pisanie bloga, zwiedzanie, naukę angielskiego i rosyjskiego, fotografię, ćwiczenia, czytanie książek i spełnianie marzeń, tak jak to jest w moim przypadku. Skromne, bo skromne, ale wystarczające kieszonkowe. Bo ja się nie muszę martwić o mieszkanie i wyżywienie, ale martwię się jak rozgospodarować pieniądze na transport, który w Anglii jest znacznie droższy i jak odwiedzić niektóre miejsca, bez zbędnego szastania pieniędzmi. W międzyczasie też jakiś ciuch, albo gadżet wpadnie. Uzbierałam na kamerę – jak się chce, to się da. I kolejna sprawa, bo chcąc nie chcąc, trzeba poznawać nowych ludzi. Właściwie wiem, że z jednej strony jest cholernie trudno nawiązać jakąkolwiek nową relację, żeby utrzymała się na jakimś poziomie i trwała przez długi czas, ale jakby na to nie patrzeć, jest to całkiem możliwe. W momencie, kiedy człowiek przyjeżdża zupełnie sam do obcego kraju, zaczyna szukać odpowiednika swoich ziomków z Polski i dobierać sobie towarzystwo. Ekspertem w tej sprawie nie jestem i nawet wczoraj miałam lekkie załamanie dotyczące braku jakichkolwiek znajomych, żeby wyjść na piwo. Ale już dzisiaj jestem w Southampton, zaraz wybywam na 21 edycję WOŚPa, gdzie będę robiła zdjęcia i przy sprzyjających wiatrach poznam paru ludzi. :)
Teraz już wiecie na czym polega moje życie w Anglii. Jeżeli nasuwają się wam jakieś pytania dotyczące tego co napisałam, albo po prostu chcecie powiedzieć, że jestem super, zachęcam do komentowania :] W międzyczasie powiem, że w au pairkowej blogosferze nie jestem sama – zajrzyjcie na bloga zrzeszającego blogi au pair.