Czy zastanawialiście gdzie byłam, jak mnie tu nie było? Ja w sumie nie bardzo myślałam o internetach, blogu, komputerze i całej tej mediowej otoczce. BYŁAM W GÓRACH. I to samo za siebie powinno głosić, że miałam te wszystkie nowoczesności głęboko w du i postanowiłam nacieszyć się przyrodą tak bardzo jak tylko mogę…
Zaczynając swój tygodniowy urlop wybrałam się do Londynu, gdzie za sprawą couchsurfingu poznałam kilka dobrych duszyczek na drodze mojego życia. Wspólnie gotowaliśmy wegetariańskie chilli, tak ostre, że oczy same poza orbity wychodziły. Poznałam też Rosjankę, która zapraszała mnie do Moskwy i chwaliła mój ubogi rosyjski język. Widzieliśmy też dzikie papugi zamieszkujące na drzewach w Hampstead Heath, a także zjedliśmy tradycyjne angielskie ciastka i uraczyliśmy się zwyczajną mleczną herbatą. Tak po angielsku.
Poza tym chyba Londyn jest dla mnie za duży, a turyści nad Tamizą są jacyś popierniczeni.
Polska – mój docelowy kurort wypoczynkowy. Bardzo napakowanych kilka dni. Parę chwil w Zakopanym, cudowny drewniany Goodbye Lenin Hostel, gdzie mówiliśmy cały czas po angielsku, siedmiogodzinny spacer na Halę Gąsienicową i 4,5 godziny w Termie Białce.
I jak zwykle po czasie orientuję się, że nie robiłam tylu zdjęć ile powinnam.
Na ostatnich kilka dni wylądowałam w rodzinnym domu, organizowałam małą imprezkę, pokazywałam okoliczne lasy i zamki, wybrałam się na noc do Krakowa, a potem odwiedziłam dziadka, ciocię, wujka, kuzyna…
W poniedziałek wstałam o 3, właściwe obudziłam się z przeziębieniem i potem trzeba było spieszyć się na samolot, potem lot i cudowne widoki (na początku, bo potem już spałam), potem godzinka w busie, w centrum Londynu przez 2 godzinki, pociągiem do Bath i wylądowałam w łóżku na 15 godzin, żeby obudzić się z jeszcze gorszym przeziębieniem. I tak sobie leżę i piję imbirowe herbatki.
PS. Kiedy ja w końcu zrozumiem, że muszę robić więcej zdjęć?